Witam! Zapraszam do komentowania i czytania.
W przyszłym tygodniu się przeprowadzam, więc przebaczcie mi, jeśli nie zdążę notką, ale nie traćmy nadzieji!
- Tina
***
Johanna określiła tegoroczny zestaw trybutów jako zera do granic niestrawności i ciężko mi nie przyznać jej racji. Kiedy wprowadzam całą czwórkę na nasze piętro jestem świadkiem totalnego i nieopanowanego wybuchu emocji. Dwoje z nich zaczyna płakać tak głośno, że muszę zasłonić uszy przed ich wyciem. Zoe i jak mniemam Simon, szlochając kierują się do swoich pokoi, które im wskazałam.
W przyszłym tygodniu się przeprowadzam, więc przebaczcie mi, jeśli nie zdążę notką, ale nie traćmy nadzieji!
- Tina
***
Johanna określiła tegoroczny zestaw trybutów jako zera do granic niestrawności i ciężko mi nie przyznać jej racji. Kiedy wprowadzam całą czwórkę na nasze piętro jestem świadkiem totalnego i nieopanowanego wybuchu emocji. Dwoje z nich zaczyna płakać tak głośno, że muszę zasłonić uszy przed ich wyciem. Zoe i jak mniemam Simon, szlochając kierują się do swoich pokoi, które im wskazałam.
- Zebranie za dziesięć minut w pokoju telewizyjnym. -
zarządzam.
Oboje kiwają głowami i kierują się do sypialni, aby
pogodzić się ze swoim losem. Za godzinę spotkają się z rodzinami.
Odwracam się do pozostałej dwójki. Rosalyn i Evan patrzą
na mnie z wyczekiwaniem.
- Idźcie do swoich pokoi i pozwólcie sobie na krótką chwilę samotności.
Evan nie poddaje moich słów w wątpliwość i bez słowa
kieruje się do jednego z pokoi, ale Rosalyn stoi niewzruszona przede mną.
Wwierca we mnie twarde spojrzenie. Obrzucam ją spojrzeniem od stóp do głów. Daleko jej do wysportowanego
ciała, a i do pulchniutkiego, ale za to po spojrzeniu, jakim mnie obrzuca, jestem w stanie stwierdzić, że tak, jak ja potrafi wykorzystać swoje cechy w
taki sposób, aby zwyciężyć z większym przeciwnikiem.
- Dlaczego miałabym cię słuchać? - pyta.
Ech... Powinnam się spodziewać, że trafi się przynajmniej
jeden złośliwy i bezczelny trybut. Wzdycham głośno. Już wiem, że łatwo z nią nie będzie.
- Nie musisz. To twoja sprawa... Z nas dwóch ja jednak dwa razy byłam na arenie i chyba co nieco się znam. Ale to twój
wybór... - podkreślam i kieruję się do swojego pokoju. Słyszę trzaśnięcie drzwi
i kiedy odwracam głowę, dziewczyny już tam nie ma. Co za ziółko.
Staję na przeciwko wejścia do mojej sypialni i waham
się na moment. Moja dłoń, zawisa w powietrzu.
- Powinnaś się cieszyć. - rozbrzmiewa głos. - Twój skład jest zapewne bardziej
obiecujący niż większości mentorów.
Peeta pojawia się u mojego boku. Spoglądam mu w oczy.
Widzę w nich rozbłysk napięcia.
- Chciałbyś wejść? - pytam i kiwam głową w stronę mojego
pokoju.
Marszczy brwi, ale kiwa powoli głową. Wchodzimy.
Popołudniowe słońce wdziera się do pokoju i rozświetla go
różnymi barwami. Siadam przy małym, dwuosobowym stoliku zaraz przy oknie i
kładę głowę na dłoniach. Peeta siada przede mną.
- To będzie wyzwanie. - mruczę.
- Zapewne. - odpowiada. - Do tej pory widziałaś ich tylko
z fizycznej strony. Może w praktyce okażą się... Zaradni.
- Nie wiem nawet dlaczego mnie to obchodzi. Powinnam mieć
ich gdzieś i pozwalać, aby sami się trenowali, a zamiast tego już teraz chcę,
aby wszyscy przeżyli.
- Jako opiekun tej grupy...
- Kto cię zrobił opiekunem? - pytam zdziwiona.
- Coin jakieś dziesięć minut temu. Powiedziała, że boi się, że sobie nie poradzisz. Aczkowiek moim zdaniem to głupota, aby najpierw odsuwać mnie od igrzysk, a potem od tak wsadzać na nowe stanowisko. - wzdycha.
- Wiele się zmieńiło od zimy. Jest przecież z tobą dużo lepiej. Może ludziom nie spodobało się, iż całkowicie nie będziesz brał udziału w tym wydarzeniu i musiała coś zrobić..
- Może nie jako mentor, ale jako sprzymierzeniec mogę ci się trochę przydać. - uśmiecha się cierpko.
- Sprzymierzeniec... - mruczę.
- Mentorka. - dodaje.
- Pionek. - odszeptuję. - Ta lista określeń robi się dosyć
długa.
- Może... Robi się jednak też krótsza... Powoli wykreślam
z niej niektóre. - przyznaje i podnosi się. - Lepiej już chodźmy... Potrzebują
cię.
Stoję na przeciwko grupy.
Evan i Peeta zajęli miejsca w ostatnim rzędzie, a reszta w
środkowych. Czuję się dziwnie... Znowu jestem przywódcą i nie podoba mi się ta
perspektywa.
- A więc... - mówię. - macie dwie opcje. Pierwsza, to
korzystać z moich rad i brać je na poważnie, a druga, to zrezygnować z tego
całkowicie.
Widzę, jak usta pyskatej Rosalyn się otwierają, a więc
szybko kontynuuję.
- Musicie jednak wiedzieć, że podczas pobytu na arenie, ja
będę odpowiedzialna za przesyłanie do was spadochronów, a więc jeśli mam wam
kiedykolwiek pomóc, muszę was poznać. Muszę znać wasz sposób rozumowania i znać
wasze słabości i możliwości.
Usta Rosalyn się zamykają.
- Ktoś chce więc zrezygnować z mojej pomocy?
Kiedy nikt nie odpowiada, kontynuuję.
- Czeka was spotkanie z rodzinami. Dla minimalnie
siedemdziesięciu pięciu procent z was to ostatnie spotkanie z nimi.
Wykorzystajcie dobrze czas, który wam jest dany, bo nie znacie przyszłości.
Milknę.
- Takie to miłosierne z waszej strony... - warczy Rosalyn.
- Chyba nie będziemy się sprzeczać o to, co jest
miłosierne, a co nie. - odzywa się Peeta, zamykając jej tym usta.
- Zejdźcie
na dół. Za kilkadziesiąt minut spotkacie się z najbliższymi. Na zewnątrz sali
są ludzie, którzy będą was eskortować. Popołudniu zajrzą do was styliści i
ekipy przygotowawcze i przygotują was do parady trybutów.
Odwracam się w stronę drzwi i wychodzę. Słyszę za plecami
kolejny szloch.
Wściekła,
jak osa wpadam na piętro Haymitcha. Siedzi sam z nogami opartymi o stół i bawi
się kawałkiem papieru zginając go i uginając.
- Powiedz mi, że masz jakiś alkohol. - warczę.
- A więc już dali ci popalić? Nie ma co... Johanna miała
rację... Zera do granic niestrawności. Bezczelni, niewychowani, napuszeni i
aroganccy, a te cechy nijak nie przydadzą im się na arenie. Niestety chyba
zapomniałaś, że w tym mieście jestem ostatnią osobą, która mogłaby mieć do
czegokolwiek dostęp... Ach... Oddałbym ciebie razem z Peetą za butelkę bimbru.
- śmieje sie gardłowo.
- Bardzo mi miło. - warczę. Nie wiedzieć dlaczego, jego
uwaga mnie rani, a Haymitch chyba zauważa, że znowu przesadził.
- No dobra... Żartuję.
Zaciskam zęby i wzdycham opadając na krzesło na przeciwko
jego.
- To nie ma prawa skończyć się dobrze... - szepczę.
- Postarajmy się więc wytrzymać, jak najdłużej...
Udaje mi się unikać ludzi przez całe popołudnie i dopiero pod wieczór Tigriss pokazuje się w moim pokoju. Przynosi dla mnie strój na paradę trybutów. Nic specjalnego. Po prostu nie mam wyglądać, jak wyrzutek. Zestaw podobny jest do tego z dożynek, tylko, że z dodatkiem marynarki. Po przebraniu czuję się dosyć ciekawie.
Razem z Haymitchem udaję się na scenę przed ośrodkiem szkoleniowym. Wyglądam zza balustrady i nagle widzę rydwany zmierzające ku nam. To jednak nie są rydwany naszych trybutów. Zauważam to, kiedy rozpoznaję pierwszą parę. Widząc Marvela i Glimmer, puszczam balustradę i cofam się gwałtownie. Mrugam kilkakrotnie i znowu wyglądam. Nic tam nie ma.
Razem z Haymitchem udaję się na scenę przed ośrodkiem szkoleniowym. Wyglądam zza balustrady i nagle widzę rydwany zmierzające ku nam. To jednak nie są rydwany naszych trybutów. Zauważam to, kiedy rozpoznaję pierwszą parę. Widząc Marvela i Glimmer, puszczam balustradę i cofam się gwałtownie. Mrugam kilkakrotnie i znowu wyglądam. Nic tam nie ma.
Zwariowałam.
Jak oko sięga, widzę tłum ludzi. Jedyne wolne miejsce w zasięgu mojego wzroku, to tor, po którym pojadą trybuci. Ludzie ściśnięci są , jak sardynki w puszce, ale rzucają przy tym w naszą stronę najróżniejszymi hasłami. Kilka razy udaje mi się dosłyszeć własne imię i okrzyki radości, albo słowa pogardy, ale głównie hałas jest na tyle głośny, abym nie była w stanie rozpoznać większości wykrzykiwanych słów.
Obok mnie ktoś staje. Spoglądam na Peetę, który akurat podaje rękę Haymitchowi. Nie wygląda to jednak na przyjacielski uścisk ręki, a na coś w rodzaju mniejszego uścisku. Jak pocieszenie i wyrażenie swojego wsparcia. Robi mi się ciepło na sercu.
Może i jesteśmy niebezpieczni, słabi, albo nieobliczalni, ale dalej jesteśmy zgraną drużyną.
Coin staje na podwyższeniu. Nagle w całym Panem zalega grobowa cisza. Nikt się nie odzywa. Coin Spogląda na ludzi z góry, po czym unosi dłonie...
Bębny i muzyka zaczynają głośno grać, telebimy się uruchamiają, a z oddali wyjeżdżają trybuci... Dziesięć rydwanów wytacza się żwawo na plac. Na telebimach widać ich zmieszane podobizny.
I jak się teraz czujecie? To taka sama przyjemność, jak zwyczajne oglądanie parady? A może większa?
Widać, jak zaciskają dłonie na uchwytach, aby nie spaść. Pobieżnie przyglądam się wszystkim zawodnikom, ale zwracam głównie uwagę na ostatnie dwa rydwany z moimi trybutami.
Wszyscy ubrani są identycznie. Mają na sobie granatowe stroje... Opierzone granatowe stroje. Są podobne do mojej czarnej sukienki z wywiadu przed ćwierćwieczem. Uśmiecham się w duchu. Ach, Tigriss...
Trybuci Beeteego ubrani są w zwykle czarne kostiumy oplecione podłużnymi i powyginanymi skrawkami drutów, przez co wyglądają one, jak błyskawice, ale reszta z nich nie wyróżnia się zbytnio. Na przykład trybuci Enobari mają na sobie kosztownie wyglądające ubrania z drogich materiałów, przez co wyglądają wręcz nudno.
Zwracam dużą uwagę na wyrazy twarzy. Większość jest przerażona lub zdezorientowana, ale znajdują się też dumnie stojący na obu nogach... Poza Rolsalyn... Ona znudzona patrzy przed siebie, a przynajmniej z pozoru. Ja jednak potrafię odczytać z jej oczu, że jest dużo bardziej przejęta, niż to okazuje.
Zwracam dużą uwagę na wyrazy twarzy. Większość jest przerażona lub zdezorientowana, ale znajdują się też dumnie stojący na obu nogach... Poza Rolsalyn... Ona znudzona patrzy przed siebie, a przynajmniej z pozoru. Ja jednak potrafię odczytać z jej oczu, że jest dużo bardziej przejęta, niż to okazuje.