Obraz

Obraz

niedziela, 21 lutego 2016

CHAPTER EIGHT: TRIBUTES

Witam! Zapraszam do komentowania i czytania.
W przyszłym tygodniu się przeprowadzam, więc przebaczcie mi, jeśli nie zdążę notką, ale nie traćmy nadzieji!
- Tina
***

Johanna określiła tegoroczny zestaw trybutów jako zera do granic niestrawności i ciężko mi nie przyznać jej racji. Kiedy wprowadzam całą czwórkę na nasze piętro jestem świadkiem totalnego i nieopanowanego wybuchu emocji. Dwoje z nich zaczyna płakać tak głośno, że muszę zasłonić uszy przed ich wyciem. Zoe i jak mniemam Simon, szlochając kierują się do swoich pokoi, które im wskazałam.
- Zebranie za dziesięć minut w pokoju telewizyjnym. - zarządzam.
Oboje kiwają głowami i kierują się do sypialni, aby pogodzić się ze swoim losem. Za godzinę spotkają się z rodzinami.
Odwracam się do pozostałej dwójki. Rosalyn i Evan patrzą na mnie z wyczekiwaniem.
- Idźcie do swoich pokoi i pozwólcie sobie na krótką chwilę samotności.
Evan nie poddaje moich słów w wątpliwość i bez słowa kieruje się do jednego z pokoi, ale Rosalyn stoi niewzruszona przede mną. Wwierca we mnie twarde spojrzenie. Obrzucam ją spojrzeniem od stóp do głów. Daleko jej do wysportowanego ciała, a i do pulchniutkiego, ale za to po spojrzeniu, jakim mnie obrzuca, jestem w stanie stwierdzić, że tak, jak ja potrafi wykorzystać swoje cechy w taki sposób, aby zwyciężyć z większym przeciwnikiem.
- Dlaczego miałabym cię słuchać? - pyta.
Ech... Powinnam się spodziewać, że trafi się przynajmniej jeden złośliwy i bezczelny trybut. Wzdycham głośno. Już wiem, że łatwo z nią nie będzie.
- Nie musisz. To twoja sprawa... Z nas dwóch ja jednak dwa razy byłam na arenie i chyba co nieco się znam. Ale to twój wybór... - podkreślam i kieruję się do swojego pokoju. Słyszę trzaśnięcie drzwi i kiedy odwracam głowę, dziewczyny już tam nie ma. Co za ziółko.
Staję na przeciwko wejścia do mojej sypialni i waham się na moment. Moja dłoń, zawisa w powietrzu.
- Powinnaś się cieszyć. - rozbrzmiewa głos. - Twój skład jest zapewne bardziej obiecujący niż większości mentorów.
Peeta pojawia się u mojego boku. Spoglądam mu w oczy. Widzę w nich rozbłysk napięcia.
- Chciałbyś wejść? - pytam i kiwam głową w stronę mojego pokoju.
Marszczy brwi, ale kiwa powoli głową. Wchodzimy.
Popołudniowe słońce wdziera się do pokoju i rozświetla go różnymi barwami. Siadam przy małym, dwuosobowym stoliku zaraz przy oknie i kładę głowę na dłoniach. Peeta siada przede mną.
- To będzie wyzwanie. - mruczę.
- Zapewne. - odpowiada. - Do tej pory widziałaś ich tylko z fizycznej strony. Może w praktyce okażą się... Zaradni.
- Nie wiem nawet dlaczego mnie to obchodzi. Powinnam mieć ich gdzieś i pozwalać, aby sami się trenowali, a zamiast tego już teraz chcę, aby wszyscy przeżyli.
- Jako opiekun tej grupy...
- Kto cię zrobił opiekunem? - pytam zdziwiona.
- Coin jakieś dziesięć minut temu. Powiedziała, że boi się, że sobie nie poradzisz. Aczkowiek moim zdaniem to głupota, aby najpierw odsuwać mnie od igrzysk, a potem od tak wsadzać na nowe stanowisko. - wzdycha.
- Wiele się zmieńiło od zimy. Jest przecież z tobą dużo lepiej. Może ludziom nie spodobało się, iż całkowicie nie będziesz brał udziału w tym wydarzeniu i musiała coś zrobić..
- Może nie jako mentor, ale jako sprzymierzeniec mogę ci się trochę przydać. - uśmiecha się cierpko.
- Sprzymierzeniec... - mruczę.
- Mentorka. - dodaje.
- Pionek. - odszeptuję. - Ta lista określeń robi się dosyć długa.
- Może... Robi się jednak też krótsza... Powoli wykreślam z niej niektóre. - przyznaje i podnosi się. - Lepiej już chodźmy... Potrzebują cię.

Stoję na przeciwko grupy.
Evan i Peeta zajęli miejsca w ostatnim rzędzie, a reszta w środkowych. Czuję się dziwnie... Znowu jestem przywódcą i nie podoba mi się ta perspektywa.
- A więc... - mówię. - macie dwie opcje. Pierwsza, to korzystać z moich rad i brać je na poważnie, a druga, to zrezygnować z tego całkowicie.
Widzę, jak usta pyskatej Rosalyn się otwierają, a więc szybko kontynuuję.
- Musicie jednak wiedzieć, że podczas pobytu na arenie, ja będę odpowiedzialna za przesyłanie do was spadochronów, a więc jeśli mam wam kiedykolwiek pomóc, muszę was poznać. Muszę znać wasz sposób rozumowania i znać wasze słabości i możliwości.
Usta Rosalyn się zamykają.
- Ktoś chce więc zrezygnować z mojej pomocy?
Kiedy nikt nie odpowiada, kontynuuję.
- Czeka was spotkanie z rodzinami. Dla minimalnie siedemdziesięciu pięciu procent z was to ostatnie spotkanie z nimi. Wykorzystajcie dobrze czas, który wam jest dany, bo nie znacie przyszłości.
Milknę.
- Takie to miłosierne z waszej strony... - warczy Rosalyn.
- Chyba nie będziemy się sprzeczać o to, co jest miłosierne, a co nie. - odzywa się Peeta, zamykając jej tym usta.
- Zejdźcie na dół. Za kilkadziesiąt minut spotkacie się z najbliższymi. Na zewnątrz sali są ludzie, którzy będą was eskortować. Popołudniu zajrzą do was styliści i ekipy przygotowawcze i przygotują was do parady trybutów.
Odwracam się w stronę drzwi i wychodzę. Słyszę za plecami kolejny szloch.

ciekła, jak osa wpadam na piętro Haymitcha. Siedzi sam z nogami opartymi o stół i bawi się kawałkiem papieru zginając go i uginając.
- Powiedz mi, że masz jakiś alkohol. - warczę.
- A więc już dali ci popalić? Nie ma co... Johanna miała rację... Zera do granic niestrawności. Bezczelni, niewychowani, napuszeni i aroganccy, a te cechy nijak nie przydadzą im się na arenie. Niestety chyba zapomniałaś, że w tym mieście jestem ostatnią osobą, która mogłaby mieć do czegokolwiek dostęp... Ach... Oddałbym ciebie razem z Peetą za butelkę bimbru. - śmieje sie gardłowo.
- Bardzo mi miło. - warczę. Nie wiedzieć dlaczego, jego uwaga mnie rani, a Haymitch chyba zauważa, że znowu przesadził.
- No dobra... Żartuję.
Zaciskam zęby i wzdycham opadając na krzesło na przeciwko jego.
- To nie ma prawa skończyć się dobrze... - szepczę.
- Postarajmy się więc wytrzymać, jak najdłużej...

Udaje mi się unikać ludzi przez całe popołudnie i dopiero pod wieczór Tigriss pokazuje się w moim pokoju. Przynosi dla mnie strój na paradę trybutów. Nic specjalnego. Po prostu nie mam wyglądać, jak wyrzutek. Zestaw podobny jest do tego z dożynek, tylko, że z dodatkiem marynarki. Po przebraniu czuję się dosyć ciekawie.
Razem z Haymitchem udaję się na scenę przed ośrodkiem szkoleniowym. Wyglądam zza balustrady i nagle widzę rydwany zmierzające ku nam. To jednak nie są rydwany naszych trybutów. Zauważam to, kiedy rozpoznaję pierwszą parę. Widząc Marvela i Glimmer, puszczam balustradę i cofam się gwałtownie. Mrugam kilkakrotnie i znowu wyglądam. Nic tam nie ma. 
Zwariowałam.
Jak oko sięga, widzę tłum ludzi. Jedyne wolne miejsce w zasięgu mojego wzroku, to tor, po którym pojadą trybuci. Ludzie ściśnięci są , jak sardynki w puszce, ale rzucają przy tym w naszą stronę najróżniejszymi hasłami. Kilka razy udaje mi się dosłyszeć własne imię i okrzyki radości, albo słowa pogardy, ale głównie hałas jest na tyle głośny, abym nie była w stanie rozpoznać większości wykrzykiwanych słów.
Obok mnie ktoś staje. Spoglądam na Peetę, który akurat podaje rękę Haymitchowi. Nie wygląda to jednak na przyjacielski uścisk ręki, a na coś w rodzaju mniejszego uścisku. Jak pocieszenie i wyrażenie swojego wsparcia. Robi mi się ciepło na sercu. 
Może i jesteśmy niebezpieczni, słabi, albo nieobliczalni, ale dalej jesteśmy zgraną drużyną.
Coin staje na podwyższeniu. Nagle w całym Panem zalega grobowa cisza. Nikt się nie odzywa. Coin Spogląda na ludzi z góry, po czym unosi dłonie...
Bębny i muzyka zaczynają głośno grać, telebimy się uruchamiają, a z oddali wyjeżdżają trybuci... Dziesięć rydwanów wytacza się żwawo na plac. Na telebimach widać ich zmieszane podobizny. 
I jak się teraz czujecie? To taka sama przyjemność, jak zwyczajne oglądanie parady? A może większa?
Widać, jak zaciskają dłonie na uchwytach, aby nie spaść. Pobieżnie przyglądam się wszystkim zawodnikom, ale zwracam głównie uwagę na ostatnie dwa rydwany z moimi trybutami. 
Wszyscy ubrani są identycznie. Mają na sobie granatowe stroje... Opierzone granatowe stroje. Są podobne do mojej czarnej sukienki z wywiadu przed ćwierćwieczem. Uśmiecham się w duchu. Ach, Tigriss...
Trybuci Beeteego ubrani są w zwykle czarne kostiumy oplecione podłużnymi i powyginanymi skrawkami drutów, przez co wyglądają one, jak błyskawice, ale reszta z nich nie wyróżnia się zbytnio. Na przykład trybuci Enobari mają na sobie kosztownie wyglądające ubrania z drogich materiałów, przez co wyglądają wręcz nudno.
Zwracam dużą  uwagę na wyrazy twarzy. Większość jest przerażona lub zdezorientowana, ale znajdują się też dumnie stojący na obu nogach... Poza Rolsalyn... Ona znudzona patrzy przed siebie, a przynajmniej z pozoru. Ja jednak potrafię odczytać z jej oczu, że jest dużo bardziej przejęta, niż to okazuje.

niedziela, 14 lutego 2016

CHAPTER SEVEN: REAPING

Hejaa!
No nie... Idzie wam fatalnie z komentarzami... aj... Postarajcie się, kochani!
Zapraszam do czytania i komentowania.
I pozdrowienia dla wiernej komentatorki Viks.
- Tina
***

Rankiem budzę się roztrzęsiona i niewyspana. Nocą nękały mnie koszmary, w których walczyłam z dzikimi psami w lesie dwunastki. Wataha była zawsze liczna, a wokół mnie nie było żadnych nadających się do wspinaczki drzew, a więc szybko mnie łapały i rozrywały powoli starając się, abym przeżyła jak najdłużej.
Świadomość, że kilkadziesiąt pięter pode mną znajdują się podobne stworzenia skutecznie spędziła sen z moich powiek przez niemal połowę nocy.
Kiedy wczoraj przemknęliśmy się do wind i wjechaliśmy prędko na nasze piętro, zanim ludzie zaczęli się tłoczyć, wychodząc, piętro było puste.
Byłam wściekła na Peetę. Znowu uratował mi życie, ale nie musiałby tego robić, gdyby nie zaciągnął nas obojga tam na dół. Pokłóciłam się z nim w windzie i przez to wszystko zapomniałam zapytać go dlaczego akurat tamte drzwi wywołały nawrót wspomnień.
Kiedy jednak się budzę, moją pierwszą myślą jest pytanie:Wybaczył mi już? 
Kiedy wreszcie zjawiam się w jadalni, zastaję tam samą Tigriss. Moje pierwsze pytanie, które mam zamiar do niej skierować, zastyga na moich ustach, bo Peeta właśnie w tej chwili wychodzi ze swojego pokoju. Wita się ze mną skinieniem głowy. Spodziewałam się, że będzie zły, a on wygląda bardziej na skruszonego.
Siadamy w milczeniu przy stole. Milcząca zwykle Tigriss odzywa się chrypiącym głosem.
- Mogę spytać, co takiego wyrabiałaś wczoraj, że sukienka wróciła do mnie cała w strzępach?
Niezbyt przyjemna metoda rozpoczęcia konwersacji. Krzyżuję wzrok z Peetą i zagryzam policzek od środka.
- Wpadłam na grupkę spacerującą po ośrodku. - kłamię. - Nie wiem czy byli to fani czy też nie, ale usiłowali mnie zatrzymać.
- Ile ich było?
- Em... Pięciu.
Tigriss przygląda mi się spod przymrużonych powiek. Najwyraźniej tego nie kupuje. W każdym razie wzdycha i powraca do jedzenia.
cieszę się, że nie prosi o dalsze wyjaśnienia. Nie wiem, jak bym wywinęła się od odpowiedzi, gdyby kazali mi wskazać lub opisać wyimaginowanych zwyrodnialców.
- Kiedy przychodzi ekipa? - pytam Tigriss.
- Nie przychodzi. Dobrze się wczoraj spisali. Od teraz skupią się na trybutach. Na dożynki macie strój, którego zażądała Coin. Później ci go przyniosą.
I tyle. Żadnych więcej wyjaśnień.
Ponieważ nikt nie pali się do rozmowy, kończę jeść wcześniej i w ciszy wymykam się do własnego pokoju, chociaż w duszy wrzeszczę, jak opętana. Muszę się wyciszyć.
Moje skromne wymagania w postaci chwili spokoju wydają się jednak nieosiągalnym żądaniem, bo nie mija pięć minut, a słyszę pukanie do drewnianych drzwi.
Nie mam nastroju na rozmowę z Peetą. Ignoruję pukanie.

Pocieram gładki materiał białej koszuli, którą mam na sobie. W komplecie w dosyć szerokimi, czarnymi spodniami nie wygląda to najgorzej. Jedynym minusem, jest to, że przy bijatyce z psem okropnie posiniaczyłam moje ramiona, a koszula ma krótkie rękawy. Tigriss powiedziała mi, że wszyscy mentorzy będą ubrani w takie same stroje. Tak samo dzieci biorące udział w dożynkach. 
Zostaję skierowana do niewielkiego pokoiku w postaci ekskluzywnej poczekalni, gdzie siedzi już Johanna. Ubrana w identyczny strój o dziwo prezentuje się lepiej ode mnie. Skierowuje na mnie wzrok zielonych i przenikliwych oczu, po czym wybucha śmiechem. 
- Wyglądasz, jakby ktoś ci poprzyklejał fioletowe kropki na całe ramiona. - śmieje się.
- Aż tak to widać?
- Mmmm... Gdzieś się tak urządziła?
Dyskretnie rzucam spojrzenie na dwójkę strażników. Johanna pojmuje i kiwa głową na znak zrozumienia. Nie zależnie od tego, co zrobiliśmy... Mogłoby się nam oberwać za zapuszczanie się w tak dalekie zakątki tego budynku. Czy pomieszczenia nie powinny jednak być strzeżone? Zastanawiam się nad tym i dochodzę do wniosku, że podczas wypuszczania ludzi z lochów, rebelianci uniknęli konfrontacji ze zwierzęciem i po prostu nie wiedzą o jego istnieniu. Jak jednak można by przeoczyć coś tak wielkiego?
Dołącza do nas reszta grupy. Kiedy Plutarch pojawia się przy moim boku, o mały włos nie podskakuję. 
- Wspaniałe, wszyscy punktualni! Chodźcie więc za mną. - komenderuje i odwraca się, nawet nie sprawdzając czy za nim pójdziemy. 

Nie czekamy na światła, czy werble. Po prostu wychodzimy na scenę w półmroku. Domyślamy się, że mamy usiąść na fotelach rozstawionych w równiutkim rzędzie na scenie. Siadam... I wtedy ich zauważam.
Mimo półmroku, dostrzegam pobladłe twarze i identyczne, brązowe stroje. Troją w dwóch sekcjach, dziewczęta w jednej, chłopcy w drugiej. Mimo odległości, dostrzegam trzęsące się dłonie i widzę zdenerwowane spojrzeniami wszystkich z nich. Jest ich może pięćdziesiąt. 
Gdybym miała być wśród nich, to byłyby to moje ostatnie dożynki. Później pracowałabym w kopalni... Nie... Nie dałabym rady. Handlowałabym dalej zwierzyną na ćwieku.
Nie zauważam, kiedy Coin pojawia się nagle i staje pośrodku sceny, Między dwoma średnimi pulami. Zauważam kątem oka, jak jeden chłopiec chwyta drugiego, młodszego za rękę i przytula go sobie. Boją się.
- Witajcie... - mówi oschle. - Wszyscy wiemy po co tu dziś jesteśmy. Zebraliśmy się, aby położyć kres głodowym igrzyskom na dobre i zemścić się na naszych okupantach. Jesteśmy tu, aby zmienić z powierzchni ziemi niedolę i głód. Aby pomścić naszych zmarłych, aby pamiętać nasz poległy ród. Tak więc pozwolę przyszłym mentorom na wylosowanie zawodników, z których jeden zostanie zwycięzcom i darujemy mu życie. Będzie mógł żyć wśród nas... 
Mimo wszystko na sali rozległy się okrzyki protestu. Mogli to być ci, którzy byli przeciwko sposobowi, jaki został wybrany na zażegnanie pragnienia krwi, ale bardziej prawdopodobne, że ludziom nie podoba się perspektywa życia w pobliżu pociech dyktatorów.
Tak więc krótko i zwięźle Coin oddała głos Johannie. Dziewczyna wstaje i podchodzi do pul, po czym wyślizguje dwie na raz z tej z nazwiskami dziewcząt. Odczytuje ich imiona na głos. Jullie i Evelyne. Następnie robi to samo z pulą dla chłopców. Chester i Charles. Robi to tak szybko, że dziewczęta nie zdążają się zorientować, że to ich imiona wyczytała. Widzę przerażenie na twarzy chłopca, który przed chwilą chwycił dłoń młodszego za rękę. Spogląda to na niego, to na Johannę. Przez chwilę sądzę, że to jego wylosowano, ale dwoje rebeliantów wyciąga z tłumu tego młodszego chłopca, który już zdążył zalać się łzami. Ma zapewne ledwie dwanaście lat. Trafiło się więc dwójka chuderlawych i przestraszonych dziewczynek, w wieku Prim, jeden dwunastolatek i jeden starszy chłopak. Cała ta grupa razem wzięta ma mniej mięśni niż ja sama. 
Trybuni Johanny stają za jej krzesłem i starają się wyglądać odważnie. Po minie Johanny widzę, że nie jest zadowolona z wyników losowania. Ona już wie, że żaden z nich nie wygra. Bez odwagi i siły fizycznej, jest jak bez mózgu. Jeśli ma się tylko rozum, albo tylko siłę i wybiera się na arenę, to można już zaczynać kopać własny grób.
Następnie wypada kolej Haymitcha. Dostaje podobny skład, z wyjątkiem wysokiej dziewczyny, Avery, która wydaje się zdeterminowana i dosyć silna. Jako jedyna do tej pory nie płacze. 
Następnie przychodzi moja kolej. 
Zanurzam dłoń w kuli... Chwytam kartkę papieru w rękę i wyciągam ją. Powoli rozwijam i odczytuję na głos nazwisko. Zoe Jumuvlec. Czekam, aż dziewczyna zostanie wskazana. W końcu zauważam wysoką i pulchną szatynkę zmierzającą ku mnie z rękami zwieszonymi wzdłuż ciała. Mogłaby przeżyć wiele dni bez jedzenia. Dziewczyna ma może z szesnaście czy siedemnaście lat, ale staje w wyznaczonym miejscu i spuszcza głowę nie patrząc mi w oczy.
Następna dziewczyna to Rosalyn Owens. Tym razem dziewczyna jest jasnowłosa i chuda, ale niska. Dokładne przeciwieństwo. W publice słychać szumy. Nie rozumiem dlaczego, ale możliwe, że to córka koboś wpływowego. Ta z kolejki patrzy mi w oczy, a w nich widzę iskierki pogardy i nienawiści, ale też nadzieji.
Pierwszy z chłopców nie wydaje się kompletnym zerem, a jest to Evan Giles. Z ciemną skórą Rue i całkiem wysportowanym ciałem, nie jest bez szans. Na koniec trafiłam na Simona Jerrysa, który budową ciała przypominał mi szatynkę. Rozpoznaję chłopka, który wcześniej trzymał za rękę młodszego trybuta Johanny. Pulchny i przestraszony. Wszyscy mają minimalnie po piętnaście lat. 
Może z moją pomocą... Nie będą bez szans...


niedziela, 7 lutego 2016

CHAPTER SIX: HIJACKED

EEEEEJ! Przysnęła wam się czy jak? Wiem, wiem... Moja wina. Było wstawiać notki na czas. Wybaczcie. A tymczasem... Szczerze zapraszam do KOMENTOWANIA
Do Katniss Granger! Kochana dziękuję za nominację do LBA, ale niestety nie czytam żadnych blogów o igrzyskach, aby się przypadkiem nie inspirować pracą innych. Wiem, że są ludzie, którzy potrafią tego unikać, ale wolę dmuchać na zimne. Aczkolwiek twój blog... Przyciągnął moją uwagę poniekąd.
- Tina
***

 Kiedy docieram na szczyt schodów, zastanawiając się przy okazji jak pokonał je niepełnosprawny Beetee, Johana właśnie wychodzi na scenę. eskorta składająca się z dwojga atletycznie zbudowanych rebeliantów eskortuje mnie za scenę każde stanąć w wyznaczonym miejscu. Stąd, gdzie stoję mam dobry widok na zawieszony po drugiej stronie telewizor, gdzie mogę bez przeszkód śledzić przebieg wywiadu.
Caesar wita się z Johanną przyjaźnie, zaś ona ignorancko wznosi podbródek, nie odpowiadając na jego powitanie. Nagle szkoda mi się robi zakłopotanego Caesara i oschłość Johanny wydaje mi się niegrzeczna, ale potem przypominam sobie, że dzięki ludziom, takich jak on, stoję tu, gdzie stoję.
Ogarnia mnie dziecięca złość i przez ułamek sekundy zastanawiam się, czy nie pacnąć Caesara po wyciągniętej dłoni. Zbywam tę myśl z echem własnego śmiechu w głowie.
- No więc, Johanno... Czy masz jakieś szczególne wymagania w związku z twoimi trybutami?
Johanna uśmiecha się ironicznie i nachyla ku mikrofonowi w dłoni Caesara.
- Moi trybuci? - pyta śmiejąc się. - W tym mieście do tej pory nie było nadających się na arenę ludzi. To siedlisko nieudaczników.
Prowadzący zasępia się.
- A więc sądzisz, że twoi... - przerywa na widok jej miny. - ... trybuci pod twoją opieką... - poprawia się. - ... nie sprostają zadaniu?
Johanna wzdycha.
- Kto wie... Może jedni będą mniejszymi nieudacznikami od drugich, ale na pewno nie nauczę ich władać nożem w kilka dni.
- Co więc zamierzasz?
- Zamierzam wycisnąć z nich siódme poty i nie dawać im chociażby chwili wytchnienia, aby zdążyli się przyzwyczaić do tego, jak jest na arenie.
Caesar sprowadza rozmowę na inne tory i zaczynają rozmawiać o sukience Johanny, więc tracę zainteresowanie rozmową. Myślę za to o słowach Johanny. Nie sądzę, aby jakikolwiek trening i stres mogłyby przygotować na to, co czuje się na arenie.
Caesar nawija, a Johanna pomrukuje coś od czasu do czasu, ale ponieważ nie wsłuchuję się w całą rozmowę, jej słowa nie mają sensu. Zawieszam za to wzrok na jej ramieniu, gdzie mieni się coś, czego nie zauważyłam wcześniej. W świetle reflektorów mieni się tam, pomiędzy łokciem, a ramieniem, połyskująca, złota broszka. Kiedy jednak przyglądam jej się uważniej, zauważam ptaka, a później mojego kosogłosa. Odruchowo unoszę rękę i pocieram przypiętą do mojej piersi złotą broszkę.
Czyżby reszta zwycięzców też takie miała?
Moje przemyślenia przerywa brzęczek i muszę na nowo się skupić. Caesar wzdycha przygnębiony.
- Niestety czas się skończył. Powodzenia, Johanno. 
Dziewczyna nie odpowiada. Nawet się nie uśmiecha. Jej twarz pozostaje chłodna i niewzruszona. 
- Teraz, moje panie i panowie spotkamy się z perełką. Z Kosogłosem rewolucji. Proszę państwa... Katniss Everdeen!

Rozbrzmiewają oklaski, których się nie spodziewałam, kiedy dziarskim krokiem wchodzę na scenę. Czuję się idiotycznie znowu paradując w wymyślnych ubraniach po tak długim czasie w rozlazłych butach i mundurze.
Caesar wita mnie uśmiechem i szczerze nie muszę się zbytnio zmuszać do nie odwzajemnienia jego przyjaznego rozdziewu japy grymasem. Decyduję się na powściągliwą maskę obojętności. 
Skłamałabym mówiąc, że czuję się komfortowo. Najchętniej zrzuciłabym ze stóp pantofelki i pobiegła gdzieś daleko stąd.
Podaję rękę Caesarowi, który ciągle uśmiecha się od ucha do ucha.
 - Oh, Katniss... Wyglądasz olśniewająco. Masz szczęście do stylistów.
Ci, których do tego dnia miałam, są martwi, myślę. Gdyby Cinna tu był... Na pewno dał by popis jakąś skrzydlatą sukienką, albo płonącymi włosami.
- Jak żyje ci się w Kapitolu?
Obok kobiety/mordercy mojej siostry? Świetnie.
- Zawsze uważałam, że z wyglądu Kapitol to piękne miasto. - przyznaję wymijająco. 
I właśnie w tej chwili mój wzrok pada na pierwszy rząd siedzeń.
Nie dalej, jak kilka metrów ode mnie, siedzą zwycięzcy. Najpierw Annie obejmująca swój brzuch ramionami, potem Peeta bawiący się swoim krawatem. Obok nich Enobaria, potem Beetee i Johanna, a dalej jeszcze dwa wolne miejsca. Kawałek dalej zauważam strażnika nad wózkiem inwalidzkim Beeteego. 
- Oj tak... Miasto jest przepiękne, zwłaszcza nocą. A powiedz mi... Każdy w Panem zastanawia się, co stało się między tobą, a Peetą Mellarkiem. Byliśmy tak pewni waszej miłości, aczkolwiek byliśmy świadkami kilku niepokojących scen uchwyconych przez kamery monitorujące. Między innymi Peeta próbujący cię... Skrzywdzić. 
Mój wzrok przez ułamek sekundy krzyżuje się ze wzrokiem Peety. Zdążam jednak zauważyć jego uniesioną brew w niemym pytaniu. Powiesz im w końcu? 
Zagryzam dolną wargę i ponownie zerkam w jego stronę. W pewnym momencie ludzie dookoła stają się dla mnie niewidzialni i czuję się, jakbyśmy byli tylko we dwoje, chcący poznać się nawzajem. Przed nim mogę się otworzyć... Zapominam o tym, że nie jest już taki sam, bo przecież świat bez tego starego Peety nie może istnieć. On nie zniknął na zawsze. I może uda mi się go wyciągnąć z mrocznej otchłani, z której stara się wydostać. 
I teraz ponownie robię to, co w tedy, kiedy Gale i Boggs wyruszyli na misję z zamiarem uratowania zwycięzców. Znowu siadam na dużej skale i spoglądam w obiektyw, a potem otwieram się. Nie dla Panem. Nie dla widowni. Chcę podać rękę chłopcu z chlebem, który rozpaczliwie stara się do mnie powrócić. Jednak tym razem, nie patrzę w obiektyw kamery, a w studiujące mnie badawczo oczy, których kolor można dostrzec mimo odległości.
- Kiedy zniszczyłam pole siłowe areny, rebelianci dokonali wyboru. Mogli uratować mnie, albo Peetę. Dziwnym trafem padło na mnie, co w konsekwencjach uratowało mnie przed tym, przez co musiał przejść Peeta...
Biorę głęboki wdech.
- Snow porwał resztę zwycięzców z areny i uwięził ich w lochach tego oto budynku, gdzie poddawał ich torturom... Byli bici... Rażeni prądem... Przypalani... Głodzeni... Ale jeden sposób na tortury, Snow zachował sobie na wielki finał. 
Peeta został osaczony. Poprzez wstrzykiwanie do jego krwiobiegu jadu gończych os w skomplikowany sposób, jego wspomnienia zostały zmodyfikowane, zmienione i przekształcone w najgorsze z możliwych. W pewnym momencie udało im się go przekonać, że jestem dla niego niebezpieczna, i że jesteśmy śmiertelnymi wrogami. Kiedy udało nam się ich odbić, Peeta nienawidził mnie z całego serca i był gotowy mnie wyeliminować...
Przez tłum przechodzi jęk szoku i zaskoczenia. Kątem oka widzę zaszokowane twarze, słyszę pomrukiwania. 
- Ale prawdziwy Peeta nie zniknął. Leczenie pomaga i wierzymy, że wróci do pełni zdrowia. Snow użył go, jak broni. 
Caesar patrzy to na mnie, to na Peetę.
- Czyli wasze wzajemne uczucie... Zniknęło? 
O dziwo nie wydaje się tak bardzo poruszony moim wyznaniem, jak reszta tłumu.
Wzdycham.
- Mam nadzieję, że to, co kiedyś było między nami, wróci. 
Przez widownie przechodzi szmer. Prowadzący uśmiecha się rozczulony, po czym zadaje kolejne pytanie.
- Mam zamiar zadać ci to samo pytanie, co reszcie mentorów. Czy masz szczególne wymagania co do twoich trybutów?
- Nie. Nie będę dopasowywać ich do siebie. Dopasuję się do nich. 
- A jakie masz podejście do szkolenia. Spokojnie, jak Beetee, czy ekstremalnie, jak Enobaria i Johanna?
Tutaj muszę się chwilę zastanowić.
- Zobaczymy... Postanowię, kiedy ich zobaczę. 
W chwili, kiedy kończę zdanie, słyszę brzęczek i Caesar krzywi się. 
- Niestety twoje trzy minuty minęły, Katniss. Powodzenia dla twoich trybutów. 

Czuję wbijające się we mnie spojrzenia, które wprawiają mnie w takie zakłopotanie, że o mały włos nie przegapiam wejścia Haymitcha.
Kiedy jego postać stawia pierwsze kroki w blasku reflektorów, zerkam ukradkiem na Peetę. Nie patrzy na mnie, za to z zaciekawieniem przygląda się czemuś położonego po drugiej stronie. sali.
Z początku sądzę, że po prostu unika mojego wzroku, ale po chwili, kiedy wyciąga głowę wykręcając ciało i z uwagą lustruje jakieś niewidoczne dla mnie punkty czy obiekty, zaczynam się mimowolnie zastanawiać czego on tam tak wypatruje?
Haymitch rozpoczyna wywiad powściągliwym uśmieszkiem skierowanym do Caesara, ale mojej uwadze uchodzi ich werbalne powitanie. Kątem oka widzę go, ale ze zmarszczonymi brwiami patrze na Peetę siedzącego kilka siedzeń na prawo ode mnie.
Zauważam, że unosi się, a potem wstaje czymś zaabsorbowany. Zaczyna szybkim krokiem zbliżać się w tamtą stronę.
- Co do...? - szepcze Johanna, ale ja już stoję na nogach.
Unosząc suknię truchtam za nim. Niemal nie mogę uwierzyć, że żaden ze strażników nas nie zatrzymuje ani najpierw jego, ani potem mnie, kiedy opuszczamy salę przez nieznajome mi dotychczas boczne przejście. W mniejszym pomieszczeniu jest dosyć ciemno, ale przede wszystkim pusto i cicho. Wygląda to na hol. Wejście specjalne dla widzów.
Peeta idzie dalej ignorując stukot moich butów, kiedy staram się go dogonić. mam ochotę zrzucić niechciane pantofelki, ale marmurowa podłoga przykryta jest gdzieniegdzie nieprzyjemnie wyglądającymi drobinkami, które odkleiły się od butów gości.
W końcu chwytam go za rękaw, kiedy zbliża się do pomieszczenia z windami.
- Peeta, co ty wyprawiasz?
Jego oczy błyszczą przerażeniem, a mimo to nieopanowaną ciekawością.
- Ja... Ja znam to miejsce...
Odwraca się, aby iść dalej, ale ponownie chwytam go za rękaw.
- Gdzie ty idziesz?
- Nie jestem pewien. - szepcze.
Ponownie się odwraca.
- Peeta! - warczę poirytowana. - Chyba nie zamierzasz sam włóczyć się po tym ogromnym budynku?
To chyba zabrzmiało głupio, bo sama słynęłam w pałacu prezydenckim i Trzynastce z częstego gubienia się w poszukiwaniu małych schowków i cichych miejsc, gdzie mogłam się wyciszyć.
Peeta spogląda na mnie
- W takim razie chodź ze mną.
Nie mam mowy o odmowie. Peeta chwyta moją rękę i ciągnie za sobą, kiedy mija windy i ciągnie mnie w dół po schodach.
Peeta wydaje się pewny swoich ruchów. Jakby dokładnie wiedział gdzie skręcić. Mijamy kilka innych korytarzy, kilka razy schodzimy po schodach, dwa razy przechodzimy przez drzwi, a to wszystko nie napotykając po drodze jakiegokolwiek strażnika. Po kilku minutach nabieram pewności, że to miejsce jest nieskończenie wielkie. Korytarze stają się z kolorowych, szare, a potem kamienne. Schodzimy co raz to niżej.
W pewnym momencie, Peeta staje, jak wryty. Również się zatrzymuję, i w kiepskim świetle spoglądam mu w twarz. Zdyszana szepczę:

- Co się stało?
Ale zaraz po tym mój wzrok pada na duże, żelazna drzwi położone przed nami.
Peeta zaczyna oddychać nierówno i głęboko, zaciska dłoń na mojej. Słyszę jakiś szmer, który okazuje się jego szeptem. Mówi do siebie. Wygląda, jakby był na granicy szaleństwa.
Przerażona zaczynam do niego mówić.
- Hej, spokojnie. Spokojnie, to tylko drzwi,..

Desperacko staram się go uspokoić. Jeśli teraz dostanie ataku, to wolę nie wyobrażać sobie, co może się stać.
Kładę dłonie na jego ramionach i potrząsałam nim, ale to nie pomaga. Jego źrenice maleją, a on kładzie dłonie na moim nadgarstku i zaciska je na nim. Czuję zacieśniający się uścisk i krew odpływającą mi z ręki. Jego stalowy uścisk nie słabnie.
Chwytam się ostatniej deski ratunku. Pozostawiona bez wyboru, wspinam się na palce i przyciskam wargi do jego ust.
Przez chwilę mam wrażenie, że napięcie w jego ciele wzrasta, ale mocniej przyciskam się do niego i już po kilku sekundach napięcie zaczyna słabnąć. Czuję ulgę rozprzestrzeniającą się po całym moim ciele, ale nie przerywam pocałunku, dopóki nie czuję, że rozluźnił się całkowicie.
Niesamowite, jak jeden pocałunek może na niego zadziałać. Kiedyś zrobiłam coś podobnego, kiedy przedzieraliśmy się z moją drużyną przez Kapitol.
Odsuwam się i uścisk na nadgarstku całkowicie znika.
Peeta wpatruje się we mnie z pytaniem w oczach, ale zanim zdążam na nie odpowiedzieć, on znowu zaczyna się spinać.
Nie udało mi się. Zaraz rzuci się na mnie rozszalały próbując mnie zabić.
Zamiast tego jednak Peeta chwyta moją rękę i ciągnie mnie z powrotem,
- Musimy stąd uciekać. Ściągnij buty.
Zaskoczona jego stanowczością zrzucam ze stóp buty, a potem Peeta ciągnie mnie dalej w stronę, z której przyszliśmy. Nagle zaczyna biec. Nie wiem, co nagle go preraziło, ale biegnie ciągnąć mnie za  sobą. 
Sprintem biegniemy przez korytarze na nowo schodząc po schodach.
- Peeta... Co się..? - pytam zdezorientowana i zdyszana.
- Nie przestawaj biec!
A więc biegnę. Nie wiedząc przed czym uciekam.
Wtedy rozlega się głośne, przejmujące warczenie. Coś, jak wilk, albo zdziczały pies, ale o mocy dziesięć razy większej.
- Zmiechy... - szepczę.
Stajemy oboje, bo dźwięk niewątpliwie pochodzi z korytarza przed nami. Peeta wpycha mnie do bocznej odnogi i znowu rzucamy się do szybszego biegu.
Stworzenie zdaje się zbliżać. Skręcamy wielokrotnie, ale zmieszaniec zapewne jest od nas szybszy. Nie mamy szans go zgubić!
Zaczynam panikować. Nie mamy broni! Wygarnianie do ryb w beczce... Korytarze to beczka, my to ryby.
Gorączkowo staram się obmyślić jakąś strategię znaleźć bezpieczne miejsce, ale wszystkie korytarze są identyczne. Pewnie dlatego właśnie szwankuje nam nawigacja...
Trafiamy w pułapkę. Korytarz nagle się kończy. Dopadam jedynych drzwi, jakie są w pobliżu i kopię w nie wściekła, kiedy okazują się zamknięte. Szarpię klamkę, ale zamek nie chce puścić.
Za plecami słyszę głośny i mrożący krew w żyłach charkot. Mam wrażenie, że czuję zapach czyjegoś śmierdzącego oddechu i powoli odwracam głowę w tamtą stronę.
Na ułamek sekundy dopada mnie uczucie ulgi. To nie żaden zmieszaniec, a tylko zwyczajny wilk. Kiedy jednak warczy, moje bębenki prawie pękają.
Oboje z Peetą opieramy się plecami o drzwi. Wpadliśmy, jak śliwki w kompot.
- Skąd o tym wiedziałeś? - pytam przerażona.
- Wspomnienia... Chyba z tortur... - dyszy. - Podobny pies pilnował naszych cel, przez co straże nie były prawie potrzebne.
Wstrzymuję oddech. Stworzenie zbliża się. Obnaża kły, a ślina ścieka mu na ziemię.
Nie posiadam nic. Nawet buta na szpilce, który można by potraktować, jako prowizoryczna broń. jesteśmy skazani na łaskę i nie łaskę tego wilczura.
Zamykam oczy. Nie pokonamy go. Splatam palce z Peetą.
- Przepraszam, Katniss. Przepraszam...
- Ja też przepraszam... Za to, że w ogóle kiedyś tu trafiłeś.
Peeta po raz ostatni ściska moją dłoń...
- Biegnij.
...a potem niespodziewanie ją wyrywa.
Kiedy otwieram oczy widzę tylko, jak rzuca się na psa z impetem powalając go na ziemię. Zwierze wykręca się jednak i kłapie szczękami tuż pryz jego twarzy.
- Peeta! - wrzeszczę.
Podbiegam i kopię psa w głowę, co tylko jeszcze bardziej go rozjusza. Biorę rozbieg i strącam go z Peety. Turlam się z nim kilka metrów, a jego ogromne szczęki muskają moją sukienkę. Drze materiał, a potem ponownie kłapie zębiskami o włos mojego ucha. Pazury przejeżdżają po moim ciele.
Staram się go ze mnie zepchnąć, uderzyć go, gdzie trzeba, ale jest ode mnie szybszy... Już, już ma odgryźć mi rękę, kiedy nagle jego ciało napręża się, a potem słabnie. Ciało psa osuwa się na mnie.
Coś ściąga go ze mnie. Peeta wyciąga dłonie i pomaga mi wstać.
Jak on to zrobił?
Potem z jego dłoni wyślizguje się małe pudełko z czerwonym guzikiem. Paralizator.



poniedziałek, 1 lutego 2016

CHAPTER FIVE: MENTORS

Dzisiaj nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
Zapraszam do komentowania
- Tina

***
Popołudnie okazuje się koszmarem, podczas którego przypominam sobie, jak czułam się podczas sesji z moją ekipą. Flavius doprowadza do porządku moje włosy, Venia skórę, a Octavia trudzi się nad paznokciami. Cała trojka jest milcząca i ponura. W milczeniu pochylają się nad moim ciałem. Ich milczenie wydaje się gorsze od starego trajkotania. Kiedy już się odzywają, to jest to polecenie, takie ja "podnieś głowę", "przytrzymaj nogę w górze" czy "zamknij oczy".
Ze względu na napięty grafik, ekipa spędza ze mną zaledwie półtora godziny, co daje mi czas przed przymiarką strojów z Tigriss.
Wykorzystuję czas i idę na niższe piętro do Haymitcha zmagającego się z ograniczeniami. Mimo odwyku w trzynastce, Haymitch ciągle zmaga się z bolesnymi skutkami odstawienia i słabo sobie radzi. Odizolowanie go od alkoholu jest w gruncie rzeczy doskonałym pomysłem.
Zastaję go pochylonego nad talerzem z zupą. Jest wymuskany, więc ekipa przygotowawcza już tu była. Kiedy mnie zauważa, prostuje się i uśmiecha się ironicznie.
- Patrzcie, kto przyszedł... Nasza gwiazda... - mruczy.
Nie bawi mnie jego humor, więc kiedy nie reaguj, Haymitch odchrząkuje i wskazuje palcem na miejsce przy stole. 
Haymitch otrzymał jedenaste piętro. To, które przez lata zajmowali trybutów z jedenastki. Kto wie, może krzesło, na którym właśnie siadam było kiedyś używane przez Tresha bądź Rue. 
- Masz jakiś plan? - pytam.
- Mam zamiar uwieźć tłum moim urokiem osobistym, a jeśli to nie podziała, w co wierzę, to będę improwizował. Zawsze wychodziło mi to najlepiej. A tym razem... Nie muszę się martwić o sponsorów... Ani o was. Hm... Tak naprawdę, to uważam, iż ten cały cyrk jest głupi i niepotrzebny. 
Kiwam głową zgadzając się. Ma rację... Nie muszę martwić się o sponsorów i opinię publiczną na mój temat. Nie muszę być specjalnie śliczna, zabawna, a tym bardziej nie muszę się nikomu podlizywać.
- Masz wolną rękę. - mówię.
- Tak,małe szczerze mówiąc, to wyszedłem z wprawy. Nie udzielałem żadnego wywiadu od ponad dwudziestu lat. - przyznaje.
Prawdę mówiąc i ja nie mam planu. Nie wiem czy mam być zimna czy raczej powrócić do rozchichotanej dziewczynki z pierwszych igrzysk. Kręcę głową, wyrzucając z niej te myśl. Nie ma mowy.
Haymitch kończy zupę i sięga do półmiska z chlebem.
Chciałabym darzyć go nienawiścią, ale zbyt dużo mnie to kosztuje. To nie mnie porwał Kapitol, nie mnie więc przyszło chować do niego urazę. To rola Peety. Z drugiej strony, Peeta nie chowa do niego urazy za ro, że zostawił go na arenie. OH nie... Peeta wkurza się, że nie był w nic wtajemniczony, a takie źródło gniewu nie ma prawa na długi starczyć. Oczywiście przed osaczeniem, jego intencje były jasne. Chciał mnie uratować i pozwolić mi wrócić do domu, a kiedy rebelianci wyciągnęli mnie z areny, cieszył się, że im się udało. Był gotów zapłacić śmiercią za moje życie, ale to, co go spotkało
było gorsze.
Ale w porównaniu do jego łagodnego charakteru, ten wybuchowy może się schować. Zapewne Peeta już mu wybaczył.
Myślenie o nim, jak o tym starym Peecie przychodzi mi o dziwo z łatwością. Mam
Mroczne rozmyślania przerywam zadając Haymitchowi pytanie.
- Kto będzie prowadził wywiad?
- Caesar.
wzdycham. Co mnie podkusiło, żeby spytać?

Chodzę w tę i z powrotem jedną ręką podtrzymując zieloną, rozkloszowaną spódnicę sukienki od Tigriss, a drugą trzymając ją za rękę, aby łatwiej utrzymywać równowagę na szpilkach. Dawno nie nosiłam tak niewygodnego obuwia i muszę si przyzwyczaić na nowo do balansowania na palcach. 
Dłoń kobiety jest ciepła i przytrzymuje mnie do czasu, kiedy jestem w stanie chodzić samodzielnie. 
Dzisiejszy wygląd inspirowany jest zielenią. Mam jasnozielone buty, a sukienka do kostek mieni się różnymi odcieniami zieleni przy każdym moim ruchu. Broszkę z Kosogłosem standardowo mam przypiętą do piersi. Włosy są rozpuszczone i poskręcane w urocze loczki. Wyglądam młodo, ale dostojnie. Dziewczęco, ale nie dziecinnie. 
- Jak ci się podoba? - pyta Tigriss poprawiając ostatni niesforny kosmyk włosów. - Wiem, że to nie to samo, co Cinna, ale...
- Podoba mi się. - przerywam jej. 
Nie kłamię. Naprawdę podoba mi się zaplanowany przez nią wygląd. Mimo wszystko... Jest to tak zwykle, jak tylko może być. Cinna by mnie zaskoczył. 

Wieczorem siedzę z wszystkimi mentorami w jednej sali czekając na rozpoczęcie wywiadu. Enobaria samotnie popija przejrzysty płyn z kwadratowej szklanki, Haymitch patrzy na nią z tak tęsknym wzrokiem, że muszą go szturchnąć przywołując go do porządku. 
Johanna i Beetee rozmawiają przyciszonym głosem, a nasi strażnicy rozproszyli się po pokoju zagradzając każde wyjście. Sądzę, że są tutaj bardziej po to, aby nas pilnować niż chronić. 
Siedzimy na ustawionych w kwadrat sofach ustawionych wokół wiszących telewizorów po jego środku. Aktualnie lecą jakieś reklamy skutecznie odwracając całą moją uwagę od tego, co dzieje się na ekranie.
Więc, dopiero kiedy ktoś wywołuje imię Enobari (idzie na pierwszy ogień, bo pochodzi z Dwójki), a ona wstaje i idzie w jego kierunku dostrzegam, że Caesar rozpoczął już program i ok jakiegoś czasu zabawia gości.
Ze swoimi włosami ciągle ufarbowanych na fioletowo, Caesar dziarsko wędruje po scenie. 
- Czy jesteście podekscytowani? - pyta swoim tubalnym głosem. 
Widownia odpowiada rykiem, który słyszę mimo odległości. 
- Dzisiaj na tej oto scenie gościć będziemy największe sławy Panem. Perełki naszego pokolenia. Wszystkich zwycięzców głodowych igrzysk.
Niektórzy starają się buczeć, rzucać czymś w prowadzącego, ale ponieważ większość widowni, to rebelianci, zostają szybko uciszeni. Widzę wściekłe twarze mniejszości z siedzących widzów, ale dużo więcej widzę uśmiechów i podnieconych pięści wyrzucanych w górę. 
Nic się nie zmieniło... Myślę. Jesteśmy tacy sami. Spragnieni krwi... Ale po raz pierwszy w życiu nic mnie to nie obchodzi.
Caesar zapowiada Enobarię, a mężczyzna, który wcześniej wywoływał Enobarię wola tym razem Beeteego. Pomagają mu dostać się za kulisy.
- To jak? - odzywa się Haymitch. - Czym masz zamiar ich powalić? 
Uśmiecham się do niego krzywo. 
- Powalę ich na ziemię zabawnymi żarcikami "puk puk" i "baba i lekarz", a jeśli to nie zadziała, to zrzucę Caesara ze sceny, bo nie mam innego pomysłu.
Haymitch śmieje się cicho. 
- No... To życzę mało bolesnego upadku, Caesar. 
- Wiedziałam, że we mnie wierzysz. W końcu od zawsze byłam zabawna. 
- Uhum... Jak worek zwłok kociątek rozjechanych przez traktor. - wtrąca się Johanna.
Nie powinnam się śmiać z tak makabrycznego porównania, ale mimo wszystko spomiędzy moich ust wydobywa się chichot.
Rozbrzmiewa charakterystyczny bzyk i czas Enobari się kończy. Nie zwróciłam uwagi na przebieg jej wywiadu, ale usłyszałam kilka słów. 
Słyszę imię Johanny. Ona spluwa do swojej szklanki po wodzie po czym odstawia ją na stół. Wstaje ociągając się i odwraca w moją stronę. 
- Idę narobić troszkę zamieszania, kosogłosie. Nie zawiedź mnie. 
Zostaję sama z Haymitchem.
Kroki Johanny jeszcze chwil pobrzmiewają w korytarzu. Beetee rozpoczyna swój wywiad.
Caesar pyta go o spodziewany obrót igrzysk, czy ma przygotowany plan szkolenia swoich trybutów i czy zamierza nauczyć ich kilka sztuczek z elektrycznością. 
Nie za bardzo przysłuchuję się Beeteemu, bo zaczynam się zastanawiać jakie pytania zada mnie. 
- Będzie chciał wiedzieć co z Peetą... Panem nie wie o osaczeniu. 
- To im to powiedz... Spraw, iż niewielka cząstka zwolenników Snowa, jaka jeszcze stąpa po ziemi także się do nas przyłączy. - zachęca mnie.
- Nie sądzę, abym...
przerywam, bo strażnik wywołuje moje imię. Zaciskam zęby zagryzając wnętrza moich policzków. 
Haymitch kładzie mi rękę na ramieniu.
- To zapewne twoja ostatnia szansa. Wykorzystaj ją mądrze.