Obraz

Obraz

niedziela, 7 lutego 2016

CHAPTER SIX: HIJACKED

EEEEEJ! Przysnęła wam się czy jak? Wiem, wiem... Moja wina. Było wstawiać notki na czas. Wybaczcie. A tymczasem... Szczerze zapraszam do KOMENTOWANIA
Do Katniss Granger! Kochana dziękuję za nominację do LBA, ale niestety nie czytam żadnych blogów o igrzyskach, aby się przypadkiem nie inspirować pracą innych. Wiem, że są ludzie, którzy potrafią tego unikać, ale wolę dmuchać na zimne. Aczkolwiek twój blog... Przyciągnął moją uwagę poniekąd.
- Tina
***

 Kiedy docieram na szczyt schodów, zastanawiając się przy okazji jak pokonał je niepełnosprawny Beetee, Johana właśnie wychodzi na scenę. eskorta składająca się z dwojga atletycznie zbudowanych rebeliantów eskortuje mnie za scenę każde stanąć w wyznaczonym miejscu. Stąd, gdzie stoję mam dobry widok na zawieszony po drugiej stronie telewizor, gdzie mogę bez przeszkód śledzić przebieg wywiadu.
Caesar wita się z Johanną przyjaźnie, zaś ona ignorancko wznosi podbródek, nie odpowiadając na jego powitanie. Nagle szkoda mi się robi zakłopotanego Caesara i oschłość Johanny wydaje mi się niegrzeczna, ale potem przypominam sobie, że dzięki ludziom, takich jak on, stoję tu, gdzie stoję.
Ogarnia mnie dziecięca złość i przez ułamek sekundy zastanawiam się, czy nie pacnąć Caesara po wyciągniętej dłoni. Zbywam tę myśl z echem własnego śmiechu w głowie.
- No więc, Johanno... Czy masz jakieś szczególne wymagania w związku z twoimi trybutami?
Johanna uśmiecha się ironicznie i nachyla ku mikrofonowi w dłoni Caesara.
- Moi trybuci? - pyta śmiejąc się. - W tym mieście do tej pory nie było nadających się na arenę ludzi. To siedlisko nieudaczników.
Prowadzący zasępia się.
- A więc sądzisz, że twoi... - przerywa na widok jej miny. - ... trybuci pod twoją opieką... - poprawia się. - ... nie sprostają zadaniu?
Johanna wzdycha.
- Kto wie... Może jedni będą mniejszymi nieudacznikami od drugich, ale na pewno nie nauczę ich władać nożem w kilka dni.
- Co więc zamierzasz?
- Zamierzam wycisnąć z nich siódme poty i nie dawać im chociażby chwili wytchnienia, aby zdążyli się przyzwyczaić do tego, jak jest na arenie.
Caesar sprowadza rozmowę na inne tory i zaczynają rozmawiać o sukience Johanny, więc tracę zainteresowanie rozmową. Myślę za to o słowach Johanny. Nie sądzę, aby jakikolwiek trening i stres mogłyby przygotować na to, co czuje się na arenie.
Caesar nawija, a Johanna pomrukuje coś od czasu do czasu, ale ponieważ nie wsłuchuję się w całą rozmowę, jej słowa nie mają sensu. Zawieszam za to wzrok na jej ramieniu, gdzie mieni się coś, czego nie zauważyłam wcześniej. W świetle reflektorów mieni się tam, pomiędzy łokciem, a ramieniem, połyskująca, złota broszka. Kiedy jednak przyglądam jej się uważniej, zauważam ptaka, a później mojego kosogłosa. Odruchowo unoszę rękę i pocieram przypiętą do mojej piersi złotą broszkę.
Czyżby reszta zwycięzców też takie miała?
Moje przemyślenia przerywa brzęczek i muszę na nowo się skupić. Caesar wzdycha przygnębiony.
- Niestety czas się skończył. Powodzenia, Johanno. 
Dziewczyna nie odpowiada. Nawet się nie uśmiecha. Jej twarz pozostaje chłodna i niewzruszona. 
- Teraz, moje panie i panowie spotkamy się z perełką. Z Kosogłosem rewolucji. Proszę państwa... Katniss Everdeen!

Rozbrzmiewają oklaski, których się nie spodziewałam, kiedy dziarskim krokiem wchodzę na scenę. Czuję się idiotycznie znowu paradując w wymyślnych ubraniach po tak długim czasie w rozlazłych butach i mundurze.
Caesar wita mnie uśmiechem i szczerze nie muszę się zbytnio zmuszać do nie odwzajemnienia jego przyjaznego rozdziewu japy grymasem. Decyduję się na powściągliwą maskę obojętności. 
Skłamałabym mówiąc, że czuję się komfortowo. Najchętniej zrzuciłabym ze stóp pantofelki i pobiegła gdzieś daleko stąd.
Podaję rękę Caesarowi, który ciągle uśmiecha się od ucha do ucha.
 - Oh, Katniss... Wyglądasz olśniewająco. Masz szczęście do stylistów.
Ci, których do tego dnia miałam, są martwi, myślę. Gdyby Cinna tu był... Na pewno dał by popis jakąś skrzydlatą sukienką, albo płonącymi włosami.
- Jak żyje ci się w Kapitolu?
Obok kobiety/mordercy mojej siostry? Świetnie.
- Zawsze uważałam, że z wyglądu Kapitol to piękne miasto. - przyznaję wymijająco. 
I właśnie w tej chwili mój wzrok pada na pierwszy rząd siedzeń.
Nie dalej, jak kilka metrów ode mnie, siedzą zwycięzcy. Najpierw Annie obejmująca swój brzuch ramionami, potem Peeta bawiący się swoim krawatem. Obok nich Enobaria, potem Beetee i Johanna, a dalej jeszcze dwa wolne miejsca. Kawałek dalej zauważam strażnika nad wózkiem inwalidzkim Beeteego. 
- Oj tak... Miasto jest przepiękne, zwłaszcza nocą. A powiedz mi... Każdy w Panem zastanawia się, co stało się między tobą, a Peetą Mellarkiem. Byliśmy tak pewni waszej miłości, aczkolwiek byliśmy świadkami kilku niepokojących scen uchwyconych przez kamery monitorujące. Między innymi Peeta próbujący cię... Skrzywdzić. 
Mój wzrok przez ułamek sekundy krzyżuje się ze wzrokiem Peety. Zdążam jednak zauważyć jego uniesioną brew w niemym pytaniu. Powiesz im w końcu? 
Zagryzam dolną wargę i ponownie zerkam w jego stronę. W pewnym momencie ludzie dookoła stają się dla mnie niewidzialni i czuję się, jakbyśmy byli tylko we dwoje, chcący poznać się nawzajem. Przed nim mogę się otworzyć... Zapominam o tym, że nie jest już taki sam, bo przecież świat bez tego starego Peety nie może istnieć. On nie zniknął na zawsze. I może uda mi się go wyciągnąć z mrocznej otchłani, z której stara się wydostać. 
I teraz ponownie robię to, co w tedy, kiedy Gale i Boggs wyruszyli na misję z zamiarem uratowania zwycięzców. Znowu siadam na dużej skale i spoglądam w obiektyw, a potem otwieram się. Nie dla Panem. Nie dla widowni. Chcę podać rękę chłopcu z chlebem, który rozpaczliwie stara się do mnie powrócić. Jednak tym razem, nie patrzę w obiektyw kamery, a w studiujące mnie badawczo oczy, których kolor można dostrzec mimo odległości.
- Kiedy zniszczyłam pole siłowe areny, rebelianci dokonali wyboru. Mogli uratować mnie, albo Peetę. Dziwnym trafem padło na mnie, co w konsekwencjach uratowało mnie przed tym, przez co musiał przejść Peeta...
Biorę głęboki wdech.
- Snow porwał resztę zwycięzców z areny i uwięził ich w lochach tego oto budynku, gdzie poddawał ich torturom... Byli bici... Rażeni prądem... Przypalani... Głodzeni... Ale jeden sposób na tortury, Snow zachował sobie na wielki finał. 
Peeta został osaczony. Poprzez wstrzykiwanie do jego krwiobiegu jadu gończych os w skomplikowany sposób, jego wspomnienia zostały zmodyfikowane, zmienione i przekształcone w najgorsze z możliwych. W pewnym momencie udało im się go przekonać, że jestem dla niego niebezpieczna, i że jesteśmy śmiertelnymi wrogami. Kiedy udało nam się ich odbić, Peeta nienawidził mnie z całego serca i był gotowy mnie wyeliminować...
Przez tłum przechodzi jęk szoku i zaskoczenia. Kątem oka widzę zaszokowane twarze, słyszę pomrukiwania. 
- Ale prawdziwy Peeta nie zniknął. Leczenie pomaga i wierzymy, że wróci do pełni zdrowia. Snow użył go, jak broni. 
Caesar patrzy to na mnie, to na Peetę.
- Czyli wasze wzajemne uczucie... Zniknęło? 
O dziwo nie wydaje się tak bardzo poruszony moim wyznaniem, jak reszta tłumu.
Wzdycham.
- Mam nadzieję, że to, co kiedyś było między nami, wróci. 
Przez widownie przechodzi szmer. Prowadzący uśmiecha się rozczulony, po czym zadaje kolejne pytanie.
- Mam zamiar zadać ci to samo pytanie, co reszcie mentorów. Czy masz szczególne wymagania co do twoich trybutów?
- Nie. Nie będę dopasowywać ich do siebie. Dopasuję się do nich. 
- A jakie masz podejście do szkolenia. Spokojnie, jak Beetee, czy ekstremalnie, jak Enobaria i Johanna?
Tutaj muszę się chwilę zastanowić.
- Zobaczymy... Postanowię, kiedy ich zobaczę. 
W chwili, kiedy kończę zdanie, słyszę brzęczek i Caesar krzywi się. 
- Niestety twoje trzy minuty minęły, Katniss. Powodzenia dla twoich trybutów. 

Czuję wbijające się we mnie spojrzenia, które wprawiają mnie w takie zakłopotanie, że o mały włos nie przegapiam wejścia Haymitcha.
Kiedy jego postać stawia pierwsze kroki w blasku reflektorów, zerkam ukradkiem na Peetę. Nie patrzy na mnie, za to z zaciekawieniem przygląda się czemuś położonego po drugiej stronie. sali.
Z początku sądzę, że po prostu unika mojego wzroku, ale po chwili, kiedy wyciąga głowę wykręcając ciało i z uwagą lustruje jakieś niewidoczne dla mnie punkty czy obiekty, zaczynam się mimowolnie zastanawiać czego on tam tak wypatruje?
Haymitch rozpoczyna wywiad powściągliwym uśmieszkiem skierowanym do Caesara, ale mojej uwadze uchodzi ich werbalne powitanie. Kątem oka widzę go, ale ze zmarszczonymi brwiami patrze na Peetę siedzącego kilka siedzeń na prawo ode mnie.
Zauważam, że unosi się, a potem wstaje czymś zaabsorbowany. Zaczyna szybkim krokiem zbliżać się w tamtą stronę.
- Co do...? - szepcze Johanna, ale ja już stoję na nogach.
Unosząc suknię truchtam za nim. Niemal nie mogę uwierzyć, że żaden ze strażników nas nie zatrzymuje ani najpierw jego, ani potem mnie, kiedy opuszczamy salę przez nieznajome mi dotychczas boczne przejście. W mniejszym pomieszczeniu jest dosyć ciemno, ale przede wszystkim pusto i cicho. Wygląda to na hol. Wejście specjalne dla widzów.
Peeta idzie dalej ignorując stukot moich butów, kiedy staram się go dogonić. mam ochotę zrzucić niechciane pantofelki, ale marmurowa podłoga przykryta jest gdzieniegdzie nieprzyjemnie wyglądającymi drobinkami, które odkleiły się od butów gości.
W końcu chwytam go za rękaw, kiedy zbliża się do pomieszczenia z windami.
- Peeta, co ty wyprawiasz?
Jego oczy błyszczą przerażeniem, a mimo to nieopanowaną ciekawością.
- Ja... Ja znam to miejsce...
Odwraca się, aby iść dalej, ale ponownie chwytam go za rękaw.
- Gdzie ty idziesz?
- Nie jestem pewien. - szepcze.
Ponownie się odwraca.
- Peeta! - warczę poirytowana. - Chyba nie zamierzasz sam włóczyć się po tym ogromnym budynku?
To chyba zabrzmiało głupio, bo sama słynęłam w pałacu prezydenckim i Trzynastce z częstego gubienia się w poszukiwaniu małych schowków i cichych miejsc, gdzie mogłam się wyciszyć.
Peeta spogląda na mnie
- W takim razie chodź ze mną.
Nie mam mowy o odmowie. Peeta chwyta moją rękę i ciągnie za sobą, kiedy mija windy i ciągnie mnie w dół po schodach.
Peeta wydaje się pewny swoich ruchów. Jakby dokładnie wiedział gdzie skręcić. Mijamy kilka innych korytarzy, kilka razy schodzimy po schodach, dwa razy przechodzimy przez drzwi, a to wszystko nie napotykając po drodze jakiegokolwiek strażnika. Po kilku minutach nabieram pewności, że to miejsce jest nieskończenie wielkie. Korytarze stają się z kolorowych, szare, a potem kamienne. Schodzimy co raz to niżej.
W pewnym momencie, Peeta staje, jak wryty. Również się zatrzymuję, i w kiepskim świetle spoglądam mu w twarz. Zdyszana szepczę:

- Co się stało?
Ale zaraz po tym mój wzrok pada na duże, żelazna drzwi położone przed nami.
Peeta zaczyna oddychać nierówno i głęboko, zaciska dłoń na mojej. Słyszę jakiś szmer, który okazuje się jego szeptem. Mówi do siebie. Wygląda, jakby był na granicy szaleństwa.
Przerażona zaczynam do niego mówić.
- Hej, spokojnie. Spokojnie, to tylko drzwi,..

Desperacko staram się go uspokoić. Jeśli teraz dostanie ataku, to wolę nie wyobrażać sobie, co może się stać.
Kładę dłonie na jego ramionach i potrząsałam nim, ale to nie pomaga. Jego źrenice maleją, a on kładzie dłonie na moim nadgarstku i zaciska je na nim. Czuję zacieśniający się uścisk i krew odpływającą mi z ręki. Jego stalowy uścisk nie słabnie.
Chwytam się ostatniej deski ratunku. Pozostawiona bez wyboru, wspinam się na palce i przyciskam wargi do jego ust.
Przez chwilę mam wrażenie, że napięcie w jego ciele wzrasta, ale mocniej przyciskam się do niego i już po kilku sekundach napięcie zaczyna słabnąć. Czuję ulgę rozprzestrzeniającą się po całym moim ciele, ale nie przerywam pocałunku, dopóki nie czuję, że rozluźnił się całkowicie.
Niesamowite, jak jeden pocałunek może na niego zadziałać. Kiedyś zrobiłam coś podobnego, kiedy przedzieraliśmy się z moją drużyną przez Kapitol.
Odsuwam się i uścisk na nadgarstku całkowicie znika.
Peeta wpatruje się we mnie z pytaniem w oczach, ale zanim zdążam na nie odpowiedzieć, on znowu zaczyna się spinać.
Nie udało mi się. Zaraz rzuci się na mnie rozszalały próbując mnie zabić.
Zamiast tego jednak Peeta chwyta moją rękę i ciągnie mnie z powrotem,
- Musimy stąd uciekać. Ściągnij buty.
Zaskoczona jego stanowczością zrzucam ze stóp buty, a potem Peeta ciągnie mnie dalej w stronę, z której przyszliśmy. Nagle zaczyna biec. Nie wiem, co nagle go preraziło, ale biegnie ciągnąć mnie za  sobą. 
Sprintem biegniemy przez korytarze na nowo schodząc po schodach.
- Peeta... Co się..? - pytam zdezorientowana i zdyszana.
- Nie przestawaj biec!
A więc biegnę. Nie wiedząc przed czym uciekam.
Wtedy rozlega się głośne, przejmujące warczenie. Coś, jak wilk, albo zdziczały pies, ale o mocy dziesięć razy większej.
- Zmiechy... - szepczę.
Stajemy oboje, bo dźwięk niewątpliwie pochodzi z korytarza przed nami. Peeta wpycha mnie do bocznej odnogi i znowu rzucamy się do szybszego biegu.
Stworzenie zdaje się zbliżać. Skręcamy wielokrotnie, ale zmieszaniec zapewne jest od nas szybszy. Nie mamy szans go zgubić!
Zaczynam panikować. Nie mamy broni! Wygarnianie do ryb w beczce... Korytarze to beczka, my to ryby.
Gorączkowo staram się obmyślić jakąś strategię znaleźć bezpieczne miejsce, ale wszystkie korytarze są identyczne. Pewnie dlatego właśnie szwankuje nam nawigacja...
Trafiamy w pułapkę. Korytarz nagle się kończy. Dopadam jedynych drzwi, jakie są w pobliżu i kopię w nie wściekła, kiedy okazują się zamknięte. Szarpię klamkę, ale zamek nie chce puścić.
Za plecami słyszę głośny i mrożący krew w żyłach charkot. Mam wrażenie, że czuję zapach czyjegoś śmierdzącego oddechu i powoli odwracam głowę w tamtą stronę.
Na ułamek sekundy dopada mnie uczucie ulgi. To nie żaden zmieszaniec, a tylko zwyczajny wilk. Kiedy jednak warczy, moje bębenki prawie pękają.
Oboje z Peetą opieramy się plecami o drzwi. Wpadliśmy, jak śliwki w kompot.
- Skąd o tym wiedziałeś? - pytam przerażona.
- Wspomnienia... Chyba z tortur... - dyszy. - Podobny pies pilnował naszych cel, przez co straże nie były prawie potrzebne.
Wstrzymuję oddech. Stworzenie zbliża się. Obnaża kły, a ślina ścieka mu na ziemię.
Nie posiadam nic. Nawet buta na szpilce, który można by potraktować, jako prowizoryczna broń. jesteśmy skazani na łaskę i nie łaskę tego wilczura.
Zamykam oczy. Nie pokonamy go. Splatam palce z Peetą.
- Przepraszam, Katniss. Przepraszam...
- Ja też przepraszam... Za to, że w ogóle kiedyś tu trafiłeś.
Peeta po raz ostatni ściska moją dłoń...
- Biegnij.
...a potem niespodziewanie ją wyrywa.
Kiedy otwieram oczy widzę tylko, jak rzuca się na psa z impetem powalając go na ziemię. Zwierze wykręca się jednak i kłapie szczękami tuż pryz jego twarzy.
- Peeta! - wrzeszczę.
Podbiegam i kopię psa w głowę, co tylko jeszcze bardziej go rozjusza. Biorę rozbieg i strącam go z Peety. Turlam się z nim kilka metrów, a jego ogromne szczęki muskają moją sukienkę. Drze materiał, a potem ponownie kłapie zębiskami o włos mojego ucha. Pazury przejeżdżają po moim ciele.
Staram się go ze mnie zepchnąć, uderzyć go, gdzie trzeba, ale jest ode mnie szybszy... Już, już ma odgryźć mi rękę, kiedy nagle jego ciało napręża się, a potem słabnie. Ciało psa osuwa się na mnie.
Coś ściąga go ze mnie. Peeta wyciąga dłonie i pomaga mi wstać.
Jak on to zrobił?
Potem z jego dłoni wyślizguje się małe pudełko z czerwonym guzikiem. Paralizator.



3 komentarze:

  1. Ty to masz talent do zakończeń!

    OdpowiedzUsuń
  2. Omg, ale akcja!
    Wywiad boski, albo raczej bosko smutny :( I ta opowieść o osaczeniu... Smutne.
    Pocałunek *.* Aww. Czekałam na to. Chociaż wolałabym żeby to Peeta pocałował Katniss, ale nie podczas ataku tylko tak po prostu... <3
    Omg, wilk... Dobrze, że Peeta miał ten paralizator.
    LUDZIE, CZEMU NIE KOMENTUJECIE?! TO WAŻNE!
    * Ja osobiście skomentowałam każdy do tej pory :D
    Viks

    OdpowiedzUsuń
  3. Komentuje pierwszy raz
    Czytałam twoje poprzednie opowiadanie, które jest rewelacyjne :-)
    To też zapowiada się bardzo ciekawie
    Rozdział boski :-D
    Czekam na next
    Nati

    OdpowiedzUsuń