Dzisiaj niestety krótko. Odwdzięczę się wam.
- Tina
***
- Słyszeliście to? – pyta Simon.
Evan nadstawia uszu, po czym słysząc potworny ryk, zrywa się na nogi i ponownie zarzuca sobie na plecy Rose. Nie ma czasu na delikatność. Chwytają broń i zapasy.
- To coś jest blisko! – piszczy Charlie i chwyta plecak.
- Biegiem, biegiem!
Rzucają się przed siebie. Wszyscy opadają już z sił. Widzę, że coraz częściej muszą się zatrzymywać, a tygrys jest teraz niecały kilometr od nich. Na domiar złego zauważam, że drugi z nich skierował się w ich stronę i teraz jest niedaleko mojej grupy zachodząc im drogę, którą szli.
Moja irytacja rośnie, kiedy widzę, że jeden z samotnych trybutów znajduje schronienie przed nocą w kontenerach na śmieci niedaleko rogu.
Biegną w stronę krańca areny. Niedługo muszą zawrócić, bo inaczej będą w pułapce.
Siedzę, jak na szpilkach przyglądając się, jak moi trybuci dysząc z wysiłku starają się przedrzeć przez olbrzymią plątaninę korytarzy.
Odchylam się do tyłu na krześle i wzdycham. Już po nich. Nie uciekną przed zwierzętami. Ogarnia mnie smutek i znużenie i mam ochotę przez chwilę wrócić do swojej sypialni by przeżyć porażkę.
Muszę stąd wyjść. Może i to głupota wychodzić stąd teraz, ale nie ważne, co się stanie, nie pomogę im prezentami. Równie dobrze mogę na chwilę się stąd wynieść.
Chwytam urządzenie przenośne i wychodzę z loży. Czuję na plecach wzrok reszty, ale ich ignoruję. W tej chwili czuję tylko rozczarowanie.
Ulice Kapitolu są nadzwyczaj ciche. Wszyscy z zaparty tchem śledzą losy trybutów podczas ich pierwszego dnia na arenie. Słońce już zachodzi, a mrok spowija budynki. Wpatruję się w nie w ciszy. Kiedy nachodzi mnie myśl.
Nagle jednak słyszę się głośnych, ciężkich kroków za sobą i odwracam się szukając źródła dźwięku. Zauważam Peetę biegnącego w moim kierunku. Zanim jeszcze do mnie odbiega zaczyna krzyczeć.
- Co ty wyprawiasz?!
Jestem zdezorientowana i skołowana, ale mimo to udaje mi się wydusić z siebie pomruk.
- To już nie wolno mi się stamtąd ruszyć?
- Ale teraz? Mogą cię potrzebować.
- Nie bardziej niż dotychczas. – Warczę i odwracam się idąc w głąb miasta.
- Myślałem, że ci na nich zależy. Sama mi mówiłaś, że chcesz im pomóc.
Moja irytacja w ułamku sekundy zmienia się w bezkresną rozpacz. Odwracam się z powrotem w jego stronę, a w moich oczach po raz pierwszy od miesięcy widnieją łzy. Wstydzę się własnej słabości, więc mrugam gwałtownie chcąc odpędzić ich nadmiar, ale kiedy ta czynność okazuje się kompletną stratą czasu, robi mi się jeszcze smutniej.
- A co ja mam zrobić? Nie mam żadnej możliwości, aby im pomóc. Jedyne, co mogę zbić to podesłać lekarstwo, broń, jedzenie. Nie uratuję ich przed niebezpieczeństwem.
Peeta dogania mnie i odrobinę zdyszany chwyta moje dłonie.
- Nauczyłaś ich jak sobie radzić. Wy tłumaczyłaś, jak przetrwać.
- I co to dało? Zoe od razu zlekceważyła wszystko, co jej mówiłam o rogu. – skarżę się.
- I to powinna być przestroga dla innych. Oni wiedzą. Wiedzą, że masz racę. Przecież robią, co im radziłaś. Mówiłaś, aby uciekali, stale się poruszali i znaleźli źródło wody i pożywienia. Mimo marnych skutków starają się przeżyć. – stara się mnie przekonać.
- Nie wiem, co mam zrobić, Peeta… To wszystko wymyka mi się spod kontroli.
Peeta przez chwilę myśli.
- Łap, więc za ster.
W następnej chwili bierze długi krok w przód i ja znajduję się w jego ramionach. Zamiast jednak złapać za ster, jak mi doradził, ja całkowicie go puszczam i daję się ponieść. Kto nasz pierwszy pocałunek od miesięcy i przyprawiony moją irytację i smutkiem smakuje czymś gorzkim.
Kiedy się odsuwam i spoglądam mu w oczy, widzę w nich błysk.
- Co się stało z tym osaczonym i nienawidzącym mnie Peetą? – szepczę.
- Niestety ciągle gdzieś tam jest, ale rzadko go widuję. Chyba uda mi się go całkowicie wyeliminować za jakiś czas. – odpowiada równie cicho.
- Dlaczego takie rzeczy dzieją się tyko wtedy, kiedy dzieją się złe rzeczy?
- Bo właśnie w takich chwilach są najbardziej potrzebne.
Stoimy tak, patrząc na siebie, aż w końcu słyszę pisk urządzenia w mojej kieszeni, oznaczający, że moja drużyna może mieć kłopoty.
Kiedy siadam ponownie przed panele, Simon rozpala ogień, a Evan stara się ocucić Rose. Są prawie zupełnie na widoku. Dziewczyna jest kompletnie nieprzytomna, a ze słów chłopców wynika, że ma gorączkę.
Z walącym sercem stwierdzam, że stwory są tuz za rogiem.
- Tina
***
- Słyszeliście to? – pyta Simon.
Evan nadstawia uszu, po czym słysząc potworny ryk, zrywa się na nogi i ponownie zarzuca sobie na plecy Rose. Nie ma czasu na delikatność. Chwytają broń i zapasy.
- To coś jest blisko! – piszczy Charlie i chwyta plecak.
- Biegiem, biegiem!
Rzucają się przed siebie. Wszyscy opadają już z sił. Widzę, że coraz częściej muszą się zatrzymywać, a tygrys jest teraz niecały kilometr od nich. Na domiar złego zauważam, że drugi z nich skierował się w ich stronę i teraz jest niedaleko mojej grupy zachodząc im drogę, którą szli.
Moja irytacja rośnie, kiedy widzę, że jeden z samotnych trybutów znajduje schronienie przed nocą w kontenerach na śmieci niedaleko rogu.
Biegną w stronę krańca areny. Niedługo muszą zawrócić, bo inaczej będą w pułapce.
Siedzę, jak na szpilkach przyglądając się, jak moi trybuci dysząc z wysiłku starają się przedrzeć przez olbrzymią plątaninę korytarzy.
Odchylam się do tyłu na krześle i wzdycham. Już po nich. Nie uciekną przed zwierzętami. Ogarnia mnie smutek i znużenie i mam ochotę przez chwilę wrócić do swojej sypialni by przeżyć porażkę.
Muszę stąd wyjść. Może i to głupota wychodzić stąd teraz, ale nie ważne, co się stanie, nie pomogę im prezentami. Równie dobrze mogę na chwilę się stąd wynieść.
Chwytam urządzenie przenośne i wychodzę z loży. Czuję na plecach wzrok reszty, ale ich ignoruję. W tej chwili czuję tylko rozczarowanie.
Ulice Kapitolu są nadzwyczaj ciche. Wszyscy z zaparty tchem śledzą losy trybutów podczas ich pierwszego dnia na arenie. Słońce już zachodzi, a mrok spowija budynki. Wpatruję się w nie w ciszy. Kiedy nachodzi mnie myśl.
Nagle jednak słyszę się głośnych, ciężkich kroków za sobą i odwracam się szukając źródła dźwięku. Zauważam Peetę biegnącego w moim kierunku. Zanim jeszcze do mnie odbiega zaczyna krzyczeć.
- Co ty wyprawiasz?!
Jestem zdezorientowana i skołowana, ale mimo to udaje mi się wydusić z siebie pomruk.
- To już nie wolno mi się stamtąd ruszyć?
- Ale teraz? Mogą cię potrzebować.
- Nie bardziej niż dotychczas. – Warczę i odwracam się idąc w głąb miasta.
- Myślałem, że ci na nich zależy. Sama mi mówiłaś, że chcesz im pomóc.
Moja irytacja w ułamku sekundy zmienia się w bezkresną rozpacz. Odwracam się z powrotem w jego stronę, a w moich oczach po raz pierwszy od miesięcy widnieją łzy. Wstydzę się własnej słabości, więc mrugam gwałtownie chcąc odpędzić ich nadmiar, ale kiedy ta czynność okazuje się kompletną stratą czasu, robi mi się jeszcze smutniej.
- A co ja mam zrobić? Nie mam żadnej możliwości, aby im pomóc. Jedyne, co mogę zbić to podesłać lekarstwo, broń, jedzenie. Nie uratuję ich przed niebezpieczeństwem.
Peeta dogania mnie i odrobinę zdyszany chwyta moje dłonie.
- Nauczyłaś ich jak sobie radzić. Wy tłumaczyłaś, jak przetrwać.
- I co to dało? Zoe od razu zlekceważyła wszystko, co jej mówiłam o rogu. – skarżę się.
- I to powinna być przestroga dla innych. Oni wiedzą. Wiedzą, że masz racę. Przecież robią, co im radziłaś. Mówiłaś, aby uciekali, stale się poruszali i znaleźli źródło wody i pożywienia. Mimo marnych skutków starają się przeżyć. – stara się mnie przekonać.
- Nie wiem, co mam zrobić, Peeta… To wszystko wymyka mi się spod kontroli.
Peeta przez chwilę myśli.
- Łap, więc za ster.
W następnej chwili bierze długi krok w przód i ja znajduję się w jego ramionach. Zamiast jednak złapać za ster, jak mi doradził, ja całkowicie go puszczam i daję się ponieść. Kto nasz pierwszy pocałunek od miesięcy i przyprawiony moją irytację i smutkiem smakuje czymś gorzkim.
Kiedy się odsuwam i spoglądam mu w oczy, widzę w nich błysk.
- Co się stało z tym osaczonym i nienawidzącym mnie Peetą? – szepczę.
- Niestety ciągle gdzieś tam jest, ale rzadko go widuję. Chyba uda mi się go całkowicie wyeliminować za jakiś czas. – odpowiada równie cicho.
- Dlaczego takie rzeczy dzieją się tyko wtedy, kiedy dzieją się złe rzeczy?
- Bo właśnie w takich chwilach są najbardziej potrzebne.
Stoimy tak, patrząc na siebie, aż w końcu słyszę pisk urządzenia w mojej kieszeni, oznaczający, że moja drużyna może mieć kłopoty.
Kiedy siadam ponownie przed panele, Simon rozpala ogień, a Evan stara się ocucić Rose. Są prawie zupełnie na widoku. Dziewczyna jest kompletnie nieprzytomna, a ze słów chłopców wynika, że ma gorączkę.
Z walącym sercem stwierdzam, że stwory są tuz za rogiem.
No, no, no♥ Postarałaś się kochana :)
OdpowiedzUsuńRozdział BOSKI, a pocałunek...♥ Ach, kocham Peetniss...♥♥♥
Mam nadzieję, że uratujesz trybutów Kantiss i że w niedzielę będzie kolejny post :)
Viks
Rozdział genialny. Kali chcieć więcej! Mój komentarz ma jakikolwiek sens? No nic czekam na więcej!
OdpowiedzUsuńPs. Zapraszam do siebie:
katnisrazemzpeeta.blogspot.com
L.H.G
Jejku, to jest piękne!
OdpowiedzUsuńNaprawdę podziwiam cię za to jak piszesz ^^
No i jest beso Peetniss <3