Witam, witam... Czuję się, jakbym od lat tutaj do was nie pisała. Martwię się, że nie poświęcam am za dużo uwagi blogowi, ale czuję się zwalona obowiązkami. Od września zaczynam naukę na psychologa i mam dużo roboty.
- Tina
***
- Tina
***
Dostaję polencie
z samej góry, aby pojawić się w gabinecie Pani Prezydent Almy Coin. Kiedy pytam
strażnika o powód, spotykam się z kategoryczną odmową udzielenia jakichkolwiek
informacji.
Nie widziałam się oko w oko z Almą Coin odkąd pokazana została nam arena. Od wtedy nasze relacje były skomplikowane i nigdy nie przebywałam w jej pobliżu.
Borykam się z uczuciem niepewności, które jest skutkiem odseparowania mnie od panelu kontrolnego, podczas gdy jestem prowadzona do Pałacu Prezydenckiego. Budynek wcale się nie zmienił. Te same ściany, te same obrazy i ten sam, duszący zapcha róż. Jest delikatny i nie oszałamiający, ale wystarcza, aby zakręciło mi się w głowie, a obiad podszedł mi do gradła. Nawet po tylu miesiącach nie zdążył zniknąć całkowicie.
Zdaję sobie sprawę, że Alma Coin od wielu tygodni tylko sporadycznie opuszcza swoje schronienie w pałacu prezydenckim. Kontaktuje się tylko z wybranymi, zaufanymi ludźmi i nie przyjmuje gości. Jej rozkaz więc wydaje mi się co najmniej dziwny.
Idąc za strażnikiem przechodzimy obok stolika na kółkach z masą talerzy i sztućców. Zapewne do przygotowania jakieś uczty. Upewniam się, że nikt nie patrzy i zwinnym ruchem ręki zabieram nóż do mięsa po czym chowam go za pasek. Tak na wszelki wypadek.
Kiedy w końcu stawiam nogę w jej gabinecie, pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to oparty plecami o ścianę Peeta z dłońmi schowanymi głęboko w kieszeniach spodni. Ma zmierzwione włosy i podkrążone oczy. Zupełnie, jakby od dawna nie spał.
Zatrzymuję spojrzenie na nim, a kiedy nasze oczy się spotykają, szybko odwraca wzrok. Skrępowana i ja spuszczam oczy. Zupełnie, jak w szkole przed laty.
- Panno Everdeen. Cieszę się, że Pani do nas dołączyła. – odzywa się Coin stojąca za biurkiem.
Nie odpowiadam. Coin wskazuje na dwa krzesła podstawione dla nas. Siadamy i za wszelką cenę unikamy swoich spojrzeń. Ja i Peeta.
Coin także siada. Bierze w dłoń długopis i obraca nim w dłoni. Myśli.
- Zapewne oboje jesteście świadomi fatalnej sytuacji waszych trybutów.
- Naszych? – wymyka mi się.
- Peeta jest opiekunem pozostałej przy życiu dwójki. Tak, Panno Everdeen. Waszych. – odpowiada poirtowana.
Rzucam w jej kierunku mordercze spojrzenie. Coin nie jednak ignoruje.
- W każdym razie… Oboje są w fatalnym stanie. Dobrze o tym wiecie. Wywołałam ucztę, baby dodać pikanterii do igrzysk. A więc to raczej oczywiste… Nie jesteście tu już potrzebni.
Chwilę i to zajmuje, aby pojąć znaczenie jej słów. Odruchowo zaciskam palce na nożu.
- Co? – Peeta nie rozumie. – Co to ma niby znaczyć?
Coin patrzy na nas, jak na idiotów. – Chyba nie sądziliście, że z tej całej brygady ktokolwiek przeżyje? Oh, nie, nie. W tym roku od początku nie miało być zwycięzcy.
Zaciskam palce na rękojeści odrobinę mocniej.
- Od początku wszyscy mieli zginąć? – pytam. Coin potakuje. – A więc po co ten trening, po c nadzieja, po co mentorzy? – cedzę przez zęby. – Nie łatwiej byłoby rozstrzelać ich na miejscu?
Coin patrzy na mnie, jak na dziecko. Uśmiecha się pod nosem.
- Nadzieja, to jedyna rzecz silniejsza od strachu, ale ty to doskonale wiesz Panno Everdeen. – mówi głośnym szeptem.
Czuję się, jakby ktoś podpalił we mnie ląd, a ja zaraz wybuchnę.
nikt z nich nie wróci do domu. Simon nie uratuje brata, Rose już nigdy nie wyjdzie na wolność, Avery już nigdy nie uściska córki… Nikt z nich już nie odzyska wolności. Żaden nie posmakuje długiego życia Od początku jechali na arenę, aby zginąć. Nigdy nie było mowy o przeżyciu. Do tej pory igrzyska przynajmniej w większym stopniu były uczciwe. Nie mieliśmy gwarancji przeżycia, ale zawsze zostawał jeden zwycięzca. Teraz nawet to zniknęło. Zapomniałam, że Kapitol nawet bez Snowa to zimne, ponure i okrutne miejsce.
- Dlaczego? – mój głos się łamię.
Coin ponownie mnie ignoruje.
- Przed pałace czeka na was poduszkowiec. Za cztery godziny będziecie już w dwunastce. Zmniejsza długość odróży o sześćdziesiąt procent. Miłego lotu.
- Ale… -odzywa się Peeta.
- Zapominacie się, że to ja tutaj żądzę, Panie Mellark. Wy nie macie tu nic do gadania.
Ląd się wypala. Wstaję i jednocześnie wyciągam nóż. Coin jednak przewiduje moje zamiary i robi unik jednocześnie uderzając mnie w nogi i wytrącając mi nóż z dłoni. Uderzam plecami o ziemię, co pozbawia mnie tchu. Wszystko dzieje się tak szybko, że Peeta nie zdąża zareagować. Otwierają się drzwi. Do środka wpada pół tuzina strażników. Doje chwytają Peetę za ręce dwoje stają za Coin a reszta mnie podnosi. Stękam.
Peeta szamocze się. Stara się im wyrwać, aby i pomóc, ale strażnicy trzymają go z żelaznym uścisku tym bardziej, że trzeci właśnie idzie, aby im pomóc.
Coin przygładza fryzurę.
- Udajmy że to nigdy nie miało miejsca Everdeen. – przy tym patrzy prosto na mnie. – Do poduszkowca z nimi.
Nie mamy wyboru. Zostajemy tam zaciągnięci i jak jakieś zwierzęta wrzuceni na pokład. Dwoje strażników wsiada z nami i nim się zorientuję, wisimy w powietrzu.
Nie widziałam się oko w oko z Almą Coin odkąd pokazana została nam arena. Od wtedy nasze relacje były skomplikowane i nigdy nie przebywałam w jej pobliżu.
Borykam się z uczuciem niepewności, które jest skutkiem odseparowania mnie od panelu kontrolnego, podczas gdy jestem prowadzona do Pałacu Prezydenckiego. Budynek wcale się nie zmienił. Te same ściany, te same obrazy i ten sam, duszący zapcha róż. Jest delikatny i nie oszałamiający, ale wystarcza, aby zakręciło mi się w głowie, a obiad podszedł mi do gradła. Nawet po tylu miesiącach nie zdążył zniknąć całkowicie.
Zdaję sobie sprawę, że Alma Coin od wielu tygodni tylko sporadycznie opuszcza swoje schronienie w pałacu prezydenckim. Kontaktuje się tylko z wybranymi, zaufanymi ludźmi i nie przyjmuje gości. Jej rozkaz więc wydaje mi się co najmniej dziwny.
Idąc za strażnikiem przechodzimy obok stolika na kółkach z masą talerzy i sztućców. Zapewne do przygotowania jakieś uczty. Upewniam się, że nikt nie patrzy i zwinnym ruchem ręki zabieram nóż do mięsa po czym chowam go za pasek. Tak na wszelki wypadek.
Kiedy w końcu stawiam nogę w jej gabinecie, pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to oparty plecami o ścianę Peeta z dłońmi schowanymi głęboko w kieszeniach spodni. Ma zmierzwione włosy i podkrążone oczy. Zupełnie, jakby od dawna nie spał.
Zatrzymuję spojrzenie na nim, a kiedy nasze oczy się spotykają, szybko odwraca wzrok. Skrępowana i ja spuszczam oczy. Zupełnie, jak w szkole przed laty.
- Panno Everdeen. Cieszę się, że Pani do nas dołączyła. – odzywa się Coin stojąca za biurkiem.
Nie odpowiadam. Coin wskazuje na dwa krzesła podstawione dla nas. Siadamy i za wszelką cenę unikamy swoich spojrzeń. Ja i Peeta.
Coin także siada. Bierze w dłoń długopis i obraca nim w dłoni. Myśli.
- Zapewne oboje jesteście świadomi fatalnej sytuacji waszych trybutów.
- Naszych? – wymyka mi się.
- Peeta jest opiekunem pozostałej przy życiu dwójki. Tak, Panno Everdeen. Waszych. – odpowiada poirtowana.
Rzucam w jej kierunku mordercze spojrzenie. Coin nie jednak ignoruje.
- W każdym razie… Oboje są w fatalnym stanie. Dobrze o tym wiecie. Wywołałam ucztę, baby dodać pikanterii do igrzysk. A więc to raczej oczywiste… Nie jesteście tu już potrzebni.
Chwilę i to zajmuje, aby pojąć znaczenie jej słów. Odruchowo zaciskam palce na nożu.
- Co? – Peeta nie rozumie. – Co to ma niby znaczyć?
Coin patrzy na nas, jak na idiotów. – Chyba nie sądziliście, że z tej całej brygady ktokolwiek przeżyje? Oh, nie, nie. W tym roku od początku nie miało być zwycięzcy.
Zaciskam palce na rękojeści odrobinę mocniej.
- Od początku wszyscy mieli zginąć? – pytam. Coin potakuje. – A więc po co ten trening, po c nadzieja, po co mentorzy? – cedzę przez zęby. – Nie łatwiej byłoby rozstrzelać ich na miejscu?
Coin patrzy na mnie, jak na dziecko. Uśmiecha się pod nosem.
- Nadzieja, to jedyna rzecz silniejsza od strachu, ale ty to doskonale wiesz Panno Everdeen. – mówi głośnym szeptem.
Czuję się, jakby ktoś podpalił we mnie ląd, a ja zaraz wybuchnę.
nikt z nich nie wróci do domu. Simon nie uratuje brata, Rose już nigdy nie wyjdzie na wolność, Avery już nigdy nie uściska córki… Nikt z nich już nie odzyska wolności. Żaden nie posmakuje długiego życia Od początku jechali na arenę, aby zginąć. Nigdy nie było mowy o przeżyciu. Do tej pory igrzyska przynajmniej w większym stopniu były uczciwe. Nie mieliśmy gwarancji przeżycia, ale zawsze zostawał jeden zwycięzca. Teraz nawet to zniknęło. Zapomniałam, że Kapitol nawet bez Snowa to zimne, ponure i okrutne miejsce.
- Dlaczego? – mój głos się łamię.
Coin ponownie mnie ignoruje.
- Przed pałace czeka na was poduszkowiec. Za cztery godziny będziecie już w dwunastce. Zmniejsza długość odróży o sześćdziesiąt procent. Miłego lotu.
- Ale… -odzywa się Peeta.
- Zapominacie się, że to ja tutaj żądzę, Panie Mellark. Wy nie macie tu nic do gadania.
Ląd się wypala. Wstaję i jednocześnie wyciągam nóż. Coin jednak przewiduje moje zamiary i robi unik jednocześnie uderzając mnie w nogi i wytrącając mi nóż z dłoni. Uderzam plecami o ziemię, co pozbawia mnie tchu. Wszystko dzieje się tak szybko, że Peeta nie zdąża zareagować. Otwierają się drzwi. Do środka wpada pół tuzina strażników. Doje chwytają Peetę za ręce dwoje stają za Coin a reszta mnie podnosi. Stękam.
Peeta szamocze się. Stara się im wyrwać, aby i pomóc, ale strażnicy trzymają go z żelaznym uścisku tym bardziej, że trzeci właśnie idzie, aby im pomóc.
Coin przygładza fryzurę.
- Udajmy że to nigdy nie miało miejsca Everdeen. – przy tym patrzy prosto na mnie. – Do poduszkowca z nimi.
Nie mamy wyboru. Zostajemy tam zaciągnięci i jak jakieś zwierzęta wrzuceni na pokład. Dwoje strażników wsiada z nami i nim się zorientuję, wisimy w powietrzu.