Obraz

Obraz

sobota, 19 listopada 2016

CHAPTER TWENTY ONE: VISITING THE NEW PRESIDENT

Witam, witam... Czuję się, jakbym od lat tutaj do was nie pisała. Martwię się, że nie poświęcam am za dużo uwagi blogowi, ale czuję się zwalona obowiązkami. Od września zaczynam naukę na psychologa i mam dużo roboty.
- Tina
***

Dostaję polencie z samej góry, aby pojawić się w gabinecie Pani Prezydent Almy Coin. Kiedy pytam strażnika o powód, spotykam się z kategoryczną odmową udzielenia jakichkolwiek informacji.
Nie widziałam się oko w oko z Almą Coin odkąd pokazana została nam arena. Od wtedy nasze relacje były skomplikowane i nigdy nie przebywałam w jej pobliżu.
Borykam się z uczuciem niepewności, które jest skutkiem odseparowania mnie od panelu kontrolnego, podczas gdy jestem prowadzona do Pałacu Prezydenckiego. Budynek wcale się nie zmienił. Te same ściany, te same obrazy i ten sam, duszący zapcha róż. Jest delikatny i nie oszałamiający, ale wystarcza, aby zakręciło mi się w głowie, a obiad podszedł mi do gradła. Nawet po tylu miesiącach nie zdążył zniknąć całkowicie.
Zdaję sobie sprawę, że Alma Coin od wielu tygodni tylko sporadycznie opuszcza swoje schronienie w pałacu prezydenckim. Kontaktuje się tylko z wybranymi, zaufanymi ludźmi i nie przyjmuje gości. Jej rozkaz więc wydaje mi się co najmniej dziwny.
Idąc za strażnikiem przechodzimy obok stolika na kółkach z masą talerzy i sztućców. Zapewne do przygotowania jakieś uczty. Upewniam się, że nikt nie patrzy i zwinnym ruchem ręki zabieram nóż do mięsa po czym chowam go za pasek. Tak na wszelki wypadek.
Kiedy w końcu stawiam nogę w jej gabinecie, pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to oparty plecami o ścianę Peeta z dłońmi schowanymi głęboko w kieszeniach spodni. Ma zmierzwione włosy i podkrążone oczy. Zupełnie, jakby od dawna nie spał.
Zatrzymuję spojrzenie na nim, a kiedy nasze oczy się spotykają, szybko odwraca wzrok. Skrępowana i ja spuszczam oczy. Zupełnie, jak w szkole przed laty.
- Panno Everdeen. Cieszę się, że Pani do nas dołączyła. – odzywa się Coin stojąca za biurkiem.
Nie odpowiadam. Coin wskazuje na dwa krzesła podstawione dla nas. Siadamy i za wszelką cenę unikamy swoich spojrzeń. Ja i Peeta.
Coin także siada. Bierze w dłoń długopis i obraca nim w dłoni. Myśli.
- Zapewne oboje jesteście świadomi fatalnej sytuacji waszych trybutów.
- Naszych? – wymyka mi się.
- Peeta jest opiekunem pozostałej przy życiu dwójki. Tak, Panno Everdeen. Waszych. – odpowiada poirtowana.
Rzucam w jej kierunku mordercze spojrzenie. Coin nie jednak ignoruje.
- W każdym razie… Oboje są w fatalnym stanie. Dobrze o tym wiecie. Wywołałam ucztę, baby dodać pikanterii do igrzysk. A więc to raczej oczywiste… Nie jesteście tu już potrzebni.
Chwilę i to zajmuje, aby pojąć znaczenie jej słów. Odruchowo zaciskam palce na nożu.
- Co? – Peeta nie rozumie. – Co to ma niby znaczyć?
Coin patrzy na nas, jak na idiotów. – Chyba nie sądziliście, że z tej całej brygady ktokolwiek przeżyje? Oh, nie, nie. W tym roku od początku nie miało być zwycięzcy.
Zaciskam palce na rękojeści odrobinę mocniej.
- Od początku wszyscy mieli zginąć? – pytam. Coin potakuje. – A więc po co ten trening, po c nadzieja, po co mentorzy? – cedzę przez zęby. – Nie łatwiej byłoby rozstrzelać ich na miejscu?
Coin patrzy na mnie, jak na dziecko. Uśmiecha się pod nosem.
- Nadzieja, to jedyna rzecz silniejsza od strachu, ale ty to doskonale wiesz Panno Everdeen. – mówi głośnym szeptem.
Czuję się, jakby ktoś podpalił we mnie ląd, a ja zaraz wybuchnę.
nikt z nich nie wróci do domu. Simon nie uratuje brata, Rose już nigdy nie wyjdzie na wolność, Avery już nigdy nie uściska córki… Nikt z nich już nie odzyska wolności. Żaden nie posmakuje długiego życia Od początku jechali na arenę, aby zginąć. Nigdy nie było mowy o przeżyciu. Do tej pory igrzyska przynajmniej w większym stopniu były uczciwe. Nie mieliśmy gwarancji przeżycia, ale zawsze zostawał jeden zwycięzca. Teraz nawet to zniknęło. Zapomniałam, że Kapitol nawet bez Snowa to zimne, ponure i okrutne miejsce.
- Dlaczego? – mój głos się łamię.
Coin ponownie mnie ignoruje.
- Przed pałace czeka na was poduszkowiec. Za cztery godziny będziecie już w dwunastce. Zmniejsza długość odróży o sześćdziesiąt procent. Miłego lotu.
- Ale… -odzywa się Peeta.
- Zapominacie się, że to ja tutaj żądzę, Panie Mellark. Wy nie macie tu nic do gadania.
Ląd się wypala. Wstaję i jednocześnie wyciągam nóż. Coin jednak przewiduje moje zamiary i robi unik jednocześnie uderzając mnie w nogi i wytrącając mi nóż z dłoni. Uderzam plecami o ziemię, co pozbawia mnie tchu. Wszystko dzieje się tak szybko, że Peeta nie zdąża zareagować. Otwierają się drzwi. Do środka wpada pół tuzina strażników. Doje chwytają Peetę za ręce dwoje stają za Coin a reszta mnie podnosi. Stękam.
Peeta szamocze się. Stara się im wyrwać, aby i pomóc, ale strażnicy trzymają go z żelaznym uścisku tym bardziej, że trzeci właśnie idzie, aby im pomóc.
Coin przygładza fryzurę.
- Udajmy że to nigdy nie miało miejsca Everdeen. – przy tym patrzy prosto na mnie. – Do poduszkowca z nimi.
Nie mamy wyboru. Zostajemy tam zaciągnięci i jak jakieś zwierzęta wrzuceni na pokład. Dwoje strażników wsiada z nami i nim się zorientuję, wisimy w powietrzu.

niedziela, 25 września 2016

CHAPTER TWENTY: THE GAMES WILL FINALLY BEGIN

Hej.
Wiem, wiem. Dawno mnie nie było. Nie będę się tłumaczyć za długo, ale cierpiałam na straszliwą blokadę i nie mogę obiecać, że jak na razie noki będą się pojawiać tak samo często. Mam kilka historyjek na MÓJ WATTPAD, jeśli macie ochotę coś poczytać, ale jestem w ostatniej klasie i dużo się dzieje.
- Tina
***

Wraz z ostatnimi grudami śniegu znika deszcz. Zza czarnych chmur wychodzi słońce.
Na arenie zapada głucha cisza. Na ekranach widać wszystkich ogarniętych otępieniem. Minęła doba od zawalenia się sporej części czwartej alejki Kapitolu na arenie. Mimo iż się tego nie spodziewałam, pierwszymi, którzy wychylają nosy ze swoich kryjówek, są członkowie mojej grupy i Charlie.
Nic się nie działo od ostatnich dwudziestu czterech godzin. Nikt z nikim nie walczył. Nikt nawet nie ruszał się z miejsca. Ten etap igrzysk nie jest zbytnio przebojowy i widzę to po widzach w dole sali. Między ludźmi co chwila przewleka się głośne zbiorowe ziewanie. Jeden czy drugi wychodzi. Inni spacerują bez celu.
Zaczynam się denerwować. Jeśli widzowie znudzą się igrzyskami, organizatorzy będą ingerować.
Cała zesztywniałam. Moje kończyny bolą.
Simon wyciąga Rosalyn trzymając ją na plecach. Charlie niesie wszystkie potrzebne im rzeczy.
Widzę trud w ich oczach, ale cieszę się, że nie porzucają jej na pastwę losu. Nie odzywają się do siebie. Po prostu maszerują.
- Co z nią? - pyta Johanna.
Od tak dawna w loży mentorów i na arenie nie zostało wypowiedziane jedno słowo, że jej szept wydaje się wrzaskiem. Oddycham głęboko i odchrząkuję, chcąc przypomnieć sobie gdzie mam struny głosowe.
- Nie wiem. Została zraniona, a potem...
Przerywa mi głośny huk.
Jak poparzone obie odskakujemy od siebie i rzucamy spanikowane spojrzenia na panele. Haymitch zbudzony z głębokiego snu robi to samo, za to Beetee jedynie zaciska zęby.
Na moim panelu ciągle widnieją dwa kwadraty, a więc to nie żaden z moich trybutów. Ja to wiem, ale ci na arenie nie. Widzę, jak Simon spanikowany zrzuca Rosalyn sobie z pleców i kłdzie na ziemi, powtarzając jej imię. Dziewczyna z impetem uderza od twardy chodnik, a z jej płuc uchodzi powietrze. Widzę, jak jej twarzy marszczy się w grymasie bólu, po którym jej oczy się otwierają.
Zdezorientowana obrzuca Simona spojrzeniem i próbuje się ponieść, ale okazuje się zbyt słaba. Chłopcy oddychają z ulgą, za to mnie zaczyna martwić coś innego. Jej brak siły dało się radę wytłumaczyć, ale kiedy przeciągając palce na panelu przybliżam obraz na jej czy, widzę, że są przekrwione, a dłonie drżą.
- Zachorowała. - szepczę. - Może mieć gorączkę albo coś poważniejszego.
- Rosalyn... - odzywa się Simon. Jego głos drży.
Dziewczyna rozgląda się dookoła i zatrzymuje się na twarzy Simona,
- Ta... To ja. - charczy. Jej głos przypomina dźwięk silnika. Jest potwornie słaba.
Po chwili jednak znowu zaczyna wędrować wzrokiem dookoła.
- Gdzie... - odchrząkuje. - Gdzie... Evan?
Simon zaciska zęby. Przełyka ślinę i stara się odpowiedzieć, ale głos go zawodzi.
- Nie przeżył. - wyręcza go Charlie. - Poświęcił się w lawinie.
Oczy Rose wpatrują się w dwunastolatka jak w coś przezroczystego. Jakby widziała za niego. Jej oczy zachodzą mgłą, a uśmieszek, który na chwilę zagościł na jej ustach, znika.
Kieruje wzrok w chmury i zaciska powieki.
Założę się, że nie jestem jedyną, która w tej chwili dałaby wszystko, aby móc wśliznąć się do jej głowy. Trwają w bezruchu tak długo, że Simon zaczyna się niepokoić.
- Rosalyn? - pyta.
- Jestem, jestem.
Simon kiwa głową, po czym ją zwiesza. Bierze Rose za rękę, a drugą podaje bratu.
Kieruję wzrok w dół, na siedzenia widzów. Wszyscy z fascynacją wzdychają. Ten i ów zalewa się łzami.
Sama ledwo powstrzymuję się od płaczu. Zagryzam wargi i gwałtownie mrugam, aby odpędzić niechciane łzy.
Kładę łokcie na panelu i opieram dłonie na twarzy zakrywając się. W myślach żegnam się ze zmarłymi trybutami. Nie tylko moimi. Myślę o wszystkich. Wspominam trybutów Enobari i Beeteego, ale też tych z poprzednich igrzysk. Myślę o Cider i Woofie. Threshu, Rue i Clove. Przypominam sobie wszystkich tych, którym kibicowałam, i tych, których śmierci pragnęłam. Staram się przypomnieć sobie ich imiona, twarze i dystrykty. Zapamiętuję ich uśmiechy, to jak zginęli.
To wszystko sprawia, że czuję się jeszcze gorzej.

Kiedy ponownie nastaje noc, a na arenie ciągle nic się nie dzieje, nie jestem w stanie już nawet oderwać wzroku od ekranu. Rosalyn śpi, oparta o ścianę jakiegoś budynku, a chłopcy jedzą resztki żywności. Powinni się ruszyć. Znaleźć wodę! Ich zapasy się kurczą, podczas gdy oni nie mruczą nawet słowa na temat ich powiększenia.
Czy spodziewają się, że w razie potrzeby wyślemy im jedzenie? Mam nadzieję, że nie, ale jak inaczej wyjaśnić ich zachowanie?
Pocieram oczy wierzchem dłoni. Jestem na nogach od czterdziestu godzin i ledwo co się trzymam. Mam dosyć loży mentorów. Mam dosyć tego siedzenia, mam dosyć Kapitolu. Chcę już wrócić do domu. A, no tak. Ja przecież nie mam domu.
Ta myśl długo nie daje mi spokoju. Kiedy w końcu Simon się odzywa, z trudem już utrzymuję powieki w górze.
- Dobra. Wystarczy tego obijania się. Brakuje nam jedzenia, a jestem okropny w jego poszukiwaniu. Myślę, że musimy obudzić Rosalyn, bo inaczej umrzemy z głodu. - mówi Simon.
Osobiście pozwoliłabym Rosalyn spać, aby odzyskała siłę.
Nie zdążam jednak skończyć mojej myśli, bo nagle rozlega się głos. Nie jest to jednak oficjalny speaker, Claudius. Rozlega się głos samej prezydent Coin.
Na twarzach zawodników widzę pogardę. Na twarzach widzów, zachwyt. Coin zaprasza trybutów na ucztę.
Na arenie nie widać żadnego jedzenia poza tym z rogu. Zastanawiam się, czy od samego początku nie było to zaplanowane. Broń palna, miecze, strzały. Zapowiada się dużo krwi.

niedziela, 22 maja 2016

CHAPTER NINETEEN: THE LIAR

Hello, hello, hello.
Witam was przed kolejnym wpisem. Enjoy!
- Tina
***

- Dlaczego ścięłaś włosy? – głos Peety wyrywa mnie z zadumy.
Spoglądam na niego. W dłoni raz za razem obracam jakiś metalowy przedmiot. Nie wiem nawet, co to do końca jest.
- Moja ekipa stwierdziła, że nie uda się ich odratować i zasugerowała, abym je ścięła. – odpowiadam i spuszczam wzrok na dłonie.
- Ale jest coś jeszcze, prawda?
Wzdycham. Nie lubię, kiedy tak robi. Na siłę docieka drugiego dna, a nie ważne, jak bardzo będę się stała to ukrywać, to zawsze dopatrzy się większości prawdy bez mojej pomocy.
- Impuls.
Widzę, że nie zadowala go ta odpowiedź, ale mimo to nie pyta o więcej.
- Wybacz. Pusta ciekawość.
Zawsze zastanawiało mnie to, jak bez żadnego problemu potrafi poprzez wypowiedzenie jednego zdania, zawładnąć człowiekiem. Gdzieś pomiędzy porwaniem, a osaczeniem ostrza tej cechy stępiły się.
Czuję się pusta. Niemal, jak po śmierci Prim. Trzymam się jedną ręką oparcia kanapy, a drugą trzymam na swoim brzuchu i jedyne, o czym mogę myśleć, to fakt, iż nie jestem w stanie się poruszyć. Nagle znikają mięśnie lub też zapominam jak ich używać i rozpływam się w otchłani. Nie czuję już smutku, a jedynie znużenie.
- Katniss… Przepraszam cię za tamten pocałunek. – szepcze.
Jego słowa docierają do mnie dopiero kilka sekund po ich wypowiedzeniu.
- Nie przemyślałem tego, działałem spontanicznie. – tłumaczy. – Wybacz.
- Nic się nie stało. To znaczy… Nie mam ci tego za złe.
Zapada cisza, podczas której korzystam z okazji i ocieram zmęczone oczy.
- Poczułaś coś? – pyta.
Wprawia mnie w zakłopotanie. Od razu się najeżam, bo w moją pierś wstępują stare, jak świat uczucia. Opanowuję się jednak od wywarczenia odpowiedzi.
- Tak.
Nie mogę już tego dłużej znieść. Wstaję i kieruję się w stronę wyjścia, ale w ostatniej chwili zamieram z ręką spoczywającą na klamce, kiedy coś sobie uświadamiam. Żałuję swoich słów jeszcze zanim kończę mówić.
- Kiedyś ktoś mądry powiedział mi, że nawet, jeśli żyłabym tysiąc razy, to i tak nie będę na ciebie zasługiwać. Jesteś wolny, Peeta. Na twoim miejscu nie marnowałabym czasu na kogoś takiego, jak ja. Jestem skorupą człowieka. Nie sądzę, abym już potrafiła kochać.
Mam już nacisnąć klamkę, ale jego głos, cichy i szepczący rozlega się tuż przy moim uchu.
- W ogóle się z tamtą osobą nie zgadzam. Z tobą też nie. W końcu i ja sądziłem, że wszystko, co ze mnie zostało to tylko krew i kości, ale okazało się, że nadal czuję do ciebie to samo, co kiedyś.
Odwracam się powoli i staję z nim twarzą w twarz.
- To tylko dowodzi tego, że jeszcze nie wyzdrowiałeś do końca.
- Masz rację. Nie wyzdrowiałem. To jednak nie zmienia faktów, bo wiem dobrze, że czuję to samo, co kiedyś.
Spoglądam na dłonie. Czy mogę mu wierzyć? A nawet, jeśli to prawda, to nie jestem w stanie się zakochać. Nie wiem, jak to jest być zakochaną.
- Może kiedyś. Najpierw muszę się pozbierać.
Rzecz jasna kłamię, jak z nut. Ja się nigdy nie pozbieram.


Wracam do panelu. Widzę, że okryta kocem Rosalyn leży obok ciągle płaczącego Simona. Jego twarz jest całą mokra, ale to nie od łez. Zauważam na ekranie, że okrutna śnieżyca zmieniła się w nieustającą ulewę topiącą pozostałości śniegu.
Zostało mi już po niecałe szesnaście tysięcy na koncie Rose i trzynaście na kącie Simona. Zaciskam pięści, aby przypadkiem nie wysłać im nowego podarunku. Z zadowoleniem zauważam, że, podczas, gdy jego brat stara się uporać z nieuniknionym, Charlie zbiera deszczówkę, a na horyzoncie zapada zmrok.
Przy życiu zostali Rosalyn, Simon, Charlie, Avery, dziewczyna i chłopak Haymitcha – Holly i Montgommer, obie dziewczyny Johanny – Tiffany i Estonia, a także dziewczyna i chłopak Beetiego – Connor i Ko. Dziesięć.
Wybuch wypłoszył trybutów z pobliża, ale niewiele brakowało, aby Avery, Estonia i Tiffany wybrały się tam w poszukiwaniu możliwych ofiar.
Zwracam uwagę na innych trybutów, bo nie mogę już patrzeć na załamanego Simona, który właśnie przytula swojego brata.
Gang Avery wyruszył już na polowanie za jedzeniem. Po kilku godzinach jednak wróciły do rogu z pustymi rękami, a Haymitch uparcie nie chciał wysyłać im jedzenia, za to Johanna wysłała im jedynie koszyk z dwoma bułkami. Niech dalej radzą sobie same.
Trybut Beeteego – Connor i chłopak Haymitcha – Montgmmer (dziwne imię) zawarli sojusz na czas walki o zapasy w rogu obfitości. Do tego mieli ze sobą chłopaka Enobari, ale poległ wcześniej. Zaraz po walce rozdzielili się jednak.
Układam się wygodnie w fotelu, ale sen nie przychodzi. Przewracam się z boku na bok. Jestem wyczerpana, ale coś mnie niepokoi. Nie potrafię zasnąć.  Zamawiam ciepłe mleko i mam nadzieję, że pomoże mi zasnąć. Miałam nadzieję, że służba ponownie do da do niego tamte niezwykle smaczne korzenne przyprawy, ale dostaję jedynie kubek zwyczajnego mleka.
siorbię napój i wsłuchuję się w ciszę, jaką zapewniają loży mentorów grube, szklane przyciemniane ściany. Beetee i Johanna śpią na swoich fotelach, za to Haymitch majstruje coś przy panelu.
- Pamiętasz wszystkich swoich trybutów? – pytam.
Haymitch wytrącony ze swojego bąbla skupienia spogląda na mnie przelotnie.
- Prawie.
- Prawie?
- Minęło w końcu ponad dwadzieścia pięć lat. Trudno by zapamiętać każdego z nich. – tłumaczy.
Patrzę na niego.
- A kogo pamiętasz szczególnie?
Haymitch w końcu odrywa się od panelu i spogląda na śpiących Beeteego i Johannę.
- Szczególnie? Hmm… Był taki jeden. Nazywał się West i było od ciebie trochę starszy. Miał chyba osiemnaście lat. W każdym razie chłopak był fantastyczny wojownikiem i był ulubieńcem roku do czasu, aż sojusznik poderżnął mu gardło podczas snu.
Igrzyska słyną z takich śmierci. Zdrady są tu na porządku dziennym.
- Jak się czujesz? – pyta.
Miałam zadać mu tanie związane z Westem, ale wylatuje mi z głowy.
- Bywało lepiej.
- Trzymaj się. Evanowi i Zoe już nic nie grozi.
- Masz rację, ale jestem jeszcze ja, ty, Peeta, mama…
- Co u twojej mamy?
- Nie mam sprawdzonej informacji.
- A u Peety?
Przygryzam wargę. Wypowiadam następne słowa z trudem.
- Nie sądziłam, aby to już było możliwe, ale chyba po raz kolejny złamię mu serce. 

niedziela, 15 maja 2016

CHAPTER EIGHTEEN: ON THE RUN

Heeej!
Zapraszam do komentowania!
- Tna
***

  Nie mają szans na ucieczkę. Zaczynam spazmatycznie oddychać gorączkowo wyszukując rozwiązania. W następnej sekundzie słyszę jednak krzyk i już wiem, że czas się skończył. Zaciskam palce na oparciu fotela, a w moim środku rozlega się przejmujący wrzask. Zaciskam powieki bojąc się, że zobaczę krew, ale zaraz przywołuję się do porządku.
Stworzenia rozpoczynają pościg.
Widzę, jak w panice zostawiają niepozbierane przedmioty i rzucają się do ucieczki.  Kiedy jednak przyglądam się im bliżej zdumiewam się, bo czegoś wśród nich brakuje… Rose… Gdzie jest Rosayn?
Spoglądam na pulpit i widzę, jak leży nieprzytomna, schowana za rogiem budynku.  Chyba jej nie zostawiają, prawda?
- SIMON! – krzyczy Evan. – Katniss mówiła coś o pułapkach!
Simon chyba go słyszy, bo zaczyna się rozglądać dookoła w poszukiwaniu.
- Nie wiem! W pułapkach chodzi o to, żeby ciężko je było wykryć, geniuszu!
Tak, ale nie uruchamia pułapki własnoręcznie. To organizator musi odpalić kokon.
Mijają jeszcze dwa bloki mieszkalne, a tygrysy zaczynają ich powoli doganiać.
W pewnym momencie Evan staje, jak wryty. Skonsternowani Charlie i Simon też stają, ale Evan macha na nich spazmatycznie ręką.
- Biegnijcie! Dalej, dalej!
Simon bez wąchania chwyta za rękę swojego brata i ciągnie go z daleka od zagrożenia. Charlie nie stawia oporu.
Evan ściąga z pleców pistolet i nakierowuje go w budynki. Zaczyna strzelać nieopamiętanie w ściany, chodnik i witryny małych sklepów roztrzaskując szkło na wszystkie strony. Co on robi? Do czego celuje?
Bestie są już coraz bliżej. Z ich pysków cieknie ślina.
W końcu Evan w coś trafia. Słychać brzęk i po chwili ściany obu budynków zaczynają się walić. Kamień po kamieniu aż burza piachu i gruzu uderza o ziemię zasłaniając pod sobą bestie i Evana.

Gdy otwieram oczy, przed nimi znowu mam chaos. W powietrzu wisi piach i ludzki krzyk, a wszystko, co widzę, to brudne palce grzebiące w gruzach w poszukiwaniu czegoś ważnego.  Słyszę, jak właściciel palców wykrzykuje imię. Słyszę, jak oddycha w przyśpieszonym tempie, aż pod paznokciami tego kogoś zbiera się warstwa piachu. Kiedy w końcu ręce natrafiają na ciało i wyciągają je spod ciężaru budynku, nie wytrzymuję i ponowie zamykam oczy. Słyszę błagania o słowo i głośne oddechy, aż w końcu odzywa się nowy głos.
- Zajmij się nimi… - charczy głos Evana. Otwieram oczy by zobaczyć jego zmasakrowane ciało. – Jedno z nas musi wygrać… I widocznie nie ja.
- Stary, wyliżesz się. Katniss na pewno potrafi temu zaradzić. Coś wymyśli… Prawda? – pyta zwracając się w przestrzeń. Do mnie.
Mogę zrobić jedynie jedną rzecz.
Wyszukuję na pulpicie odpowiednie produkty i wysyłam. Kiedy paczka dociera na miejsce, Simon rzuca się w jej stronę, ale widząc jej zawartość ponownie się do mnie zwraca.
- To wszystko? Nie… - mruczy.
Wyciąga z opakowania koc… i butelkę syropu nasennego.
Przez moją kuchnię w wiosce zwycięzców, a także przez tą na złożysku przewinęły się setki ofiar wypadków górniczych. Wybuchy, pożary, zawalenia. Stąd wiem, że Evan nie przeżyje. Gruzy zapewne uszkodziły wiele kości, a odłamki zapewne przedziurawiły niejeden organ.
Spuszczam głowę i wbijam wzrok w splecione na kolanach dłonie. Zamykam oczy i izoluję się od wszystkich dźwięków. Dopiero armatni wystrzał sprawia, że unoszę głowę, by zobaczyć, jak Charlie zalewa się łzami, a jeden z ekranów na moim pulpicie gaśnie.

Simon i Charlie wrócili po Rosalyn i zapasy. Następnie, korzystając z tego, że w ich mniemaniu innych trybutów spłoszył wybuch, wybierają mały schron typu grota wśród gruzów.
Rosalyn jest rozpalona. Chłopcy okrywają ją kocem.
- Nie powinniśmy jej zostawić? Spowalnia nas. – szepcze Charlie.
Cała się najeżam.
- Nie. – odpowiada ostro Simon, a Charlie nie protestuje. – Wszystko będzie w porządku.
Moją słabością jest fakt, iż nie potrafię znieść cierpienia. Lekkomyślnie, nie parząc nawet na cenę wysyłam im jeszcze pudełko leków przeciwbólowych i wychodzę z loży.
Kiedy tylko znajduję się poza lożą, kieruję się do innej – dla wysoko postawionych widzów, gdzie może siedzieć Coin, jej doradcy i Peeta. Nie zauważam go przez szklaną ścianę, więc idę w kierunku wyjścia, ale wtedy mnie woła.
- Katniss!
Odwracam się i truchtam w jego stronę.
- Peeta… -szepczę, a potem… Wybucham płaczem.
Przyciąga mnie do siebie i przytula, chcąc pocieszyć. Płaczę w czyjeś ramię po raz pierwszy od bardzo dawna.
- A jeśli on miał szansę na przeżycie? – pytam.
- Nie miał. – odszeptuje.
- Ale jeśli?
- Nie. Ty doorze wiesz, że nie miał szans.  – nalega.
- Co ja zrobiłam? Co ja zrobiłam?! – płaczę.
W pewnym momencie Peeta spogląda w górę i przygląda się czemuś, po czym odciąga mnie na bok, a następnie gdzieś prowadzi.
- Za dużo tu gapiów. – tłumaczy.
Dziękuję mu skinieniem głowy.
Kiedy zostajemy sami, Peeta sadza mnie obok siebie na jakiejś kanapie i pociera moje ramiona dłonią. Histeria już mi trochę minęła, ale uścisk w żołądku się tylko zwiększył.
- Oni nie przeżyją. Sione poświęci się dla brata a Rosalyn już się nie obudzi i wszyscy zginą. Nie mogę… Już nie mogę oglądać więcej śmierci! – szlocham.
Nic nie mówi.
- On się poświęcił. Nie znoszę ludzi, którzy się poświęcają!
- Cóż… Czyni to z ciebie niezwykłą hipokrytkę, bo sama poświęcasz siebie non stop. – odpowiada mi sucho.
- A czy ja kiedyś dałam ci do zrozumienia, że sobą nie gardzę? – warczę.
- Przepraszam. To nie miało tak zabrzmieć. – broni się.
W ciągu doby zginęła połowa mojej grupy. Większej porażki nie popełniłam odkąd nie udało mi się uratować siostry.

niedziela, 8 maja 2016

CHAPTER SEVENTEEN: THE KISS

Dzisiaj niestety krótko. Odwdzięczę się wam.
- Tina
***

- Słyszeliście to? – pyta Simon.
Evan nadstawia uszu, po czym słysząc potworny ryk, zrywa się na nogi i ponownie zarzuca sobie na plecy Rose. Nie ma czasu na delikatność. Chwytają broń i zapasy.
- To coś jest blisko! – piszczy Charlie i chwyta plecak.
- Biegiem, biegiem!
Rzucają się przed siebie. Wszyscy opadają już z sił. Widzę, że coraz częściej muszą się zatrzymywać, a tygrys jest teraz niecały kilometr od nich. Na domiar złego zauważam, że drugi z nich skierował się w ich stronę i teraz jest niedaleko mojej grupy zachodząc im drogę, którą szli.
Moja irytacja rośnie, kiedy widzę, że jeden z samotnych trybutów znajduje schronienie przed nocą w kontenerach na śmieci niedaleko rogu.
Biegną w stronę krańca areny. Niedługo muszą zawrócić, bo inaczej będą w pułapce.
Siedzę, jak na szpilkach przyglądając się, jak moi trybuci dysząc z wysiłku starają się przedrzeć przez olbrzymią plątaninę korytarzy.
Odchylam się do tyłu na krześle i wzdycham. Już po nich. Nie uciekną przed zwierzętami. Ogarnia mnie smutek i znużenie i mam ochotę przez chwilę wrócić do swojej sypialni by przeżyć porażkę.
Muszę stąd wyjść. Może i to głupota wychodzić stąd teraz, ale nie ważne, co się stanie, nie pomogę im prezentami. Równie dobrze mogę na chwilę się stąd wynieść.
Chwytam urządzenie przenośne i wychodzę z loży. Czuję na plecach wzrok reszty, ale ich ignoruję. W tej chwili czuję tylko rozczarowanie.

Ulice Kapitolu są nadzwyczaj ciche. Wszyscy z zaparty tchem śledzą losy trybutów podczas ich pierwszego dnia na arenie. Słońce już zachodzi, a mrok spowija budynki. Wpatruję się w nie w ciszy. Kiedy nachodzi mnie myśl.
Nagle jednak słyszę się głośnych, ciężkich kroków za sobą i odwracam się szukając źródła dźwięku. Zauważam Peetę biegnącego w moim kierunku. Zanim jeszcze do mnie odbiega zaczyna krzyczeć.
- Co ty wyprawiasz?!
Jestem zdezorientowana i skołowana, ale mimo to udaje mi się wydusić z siebie pomruk.
- To już nie wolno mi się stamtąd ruszyć?
- Ale teraz? Mogą cię potrzebować.
- Nie bardziej niż dotychczas. – Warczę i odwracam się idąc w głąb miasta.
- Myślałem, że ci na nich zależy. Sama mi mówiłaś, że chcesz im pomóc.
Moja irytacja w ułamku sekundy zmienia się w bezkresną rozpacz. Odwracam się z powrotem w jego stronę, a w moich oczach po raz pierwszy od miesięcy widnieją łzy. Wstydzę się własnej słabości, więc mrugam gwałtownie chcąc odpędzić ich nadmiar, ale kiedy ta czynność okazuje się kompletną stratą czasu, robi mi się jeszcze smutniej.
- A co ja mam zrobić? Nie mam żadnej możliwości, aby im pomóc. Jedyne, co mogę zbić to podesłać lekarstwo, broń, jedzenie. Nie uratuję ich przed niebezpieczeństwem.
Peeta dogania mnie i odrobinę zdyszany chwyta moje dłonie.
- Nauczyłaś ich jak sobie radzić. Wy tłumaczyłaś, jak przetrwać.
- I co to dało? Zoe od razu zlekceważyła wszystko, co jej mówiłam o rogu. – skarżę się.
- I to powinna być przestroga dla innych. Oni wiedzą. Wiedzą, że masz racę. Przecież robią, co im radziłaś. Mówiłaś, aby uciekali, stale się poruszali i znaleźli źródło wody i pożywienia. Mimo marnych skutków starają się przeżyć. – stara się mnie przekonać.
- Nie wiem, co mam zrobić, Peeta… To wszystko wymyka mi się spod kontroli.
Peeta przez chwilę myśli.
- Łap, więc za ster.
 W następnej chwili bierze długi krok w przód i ja znajduję się w jego ramionach. Zamiast jednak złapać za ster, jak mi doradził, ja całkowicie go puszczam i daję się ponieść. Kto nasz pierwszy pocałunek od miesięcy i przyprawiony moją irytację i smutkiem smakuje czymś gorzkim.
Kiedy się odsuwam i spoglądam mu w oczy, widzę w nich błysk.
- Co się stało z tym osaczonym i nienawidzącym mnie Peetą? – szepczę.
- Niestety ciągle gdzieś tam jest, ale rzadko go widuję. Chyba uda mi się go całkowicie wyeliminować za jakiś czas. – odpowiada równie cicho.
- Dlaczego takie rzeczy dzieją się tyko wtedy, kiedy dzieją się złe rzeczy?
- Bo właśnie w takich chwilach są najbardziej potrzebne.
Stoimy tak, patrząc na siebie, aż w końcu słyszę pisk urządzenia w mojej kieszeni, oznaczający, że moja drużyna może mieć kłopoty.

Kiedy siadam ponownie przed panele, Simon rozpala ogień, a Evan stara się ocucić Rose. Są prawie zupełnie na widoku. Dziewczyna jest kompletnie nieprzytomna, a ze słów chłopców wynika, że ma gorączkę.
Z walącym sercem stwierdzam, że stwory są tuz za rogiem. 

niedziela, 24 kwietnia 2016

CHAPTER SIXTEEN: THE GIFTS

Hello!
Zaaapraszam do komentowania i czytaia. Napiszcie co myślicie, podzielcie się!
PS: Kto się ekscytuje na jutrzejszą premierę pierwszego odcinka gry o tron? Umieeeeeeeeram! Jeśli zabiją Tyriona lub Dany, to na serio będzie płącz. Śmierć Cercey!
- Tina
***

Jeden... Dwa... Trzy... Cztery... Pięć... Sześć... Siedem... Osiem.
Jeden trybut Haymitcha, który jak się okazuje nazywał się Wisus, Obie dziewczyny i jeden chłopak od Enobari, dziewczyna i chłopak Beeteego, Chester - chłopak od Johanny i Zoe.
Osiem zabitych podczas walki o żywność przy rogu. Avery wraz z dwoma trybutkami Johanny stworzyła grupę podobną do zawodowców i przejęła zapasy. Są jednak mizerne. We trójkę nie zdołali ochronić wszystkiego i olbrzymią część pozostawionych w rogu rarytasów zabrali inni trybuci. Dzięki Zoe, moja grupa ma przynajmniej, czym się bronić i dwa plecaki o nieznanej zawartości.
Zgodnie z przypuszczeniami, po rozwaleniu zamków trzech mieszkań, zastali za nimi cegły. Nie schowają się w budynkach, więc poruszają się w kierunku odnóg areny. Widzę smutek na ich twarzach i nie jestem pewna czy to z powodu Zoe czy z faktu, że ich dotychczasowy dom stał się ich klatką.
Nawet ja widzę, że jeśli nie znajdą miejsca na nocleg, nim rankiem wzejdzie słońce będą przemarznięci na kość, chyba, że pozostaną w ruchu. Rosalyn jest jednak osłabiona, więc nie dość, że musi odpocząć, to pozostając w bezruchu zapewne marznie bardziej od reszty. Raz po raz zaciska dłonie w pięści.
Moi trybuci od ostatniej godziny pojawili się na wielkim ekranie zaledwie trzy razy i to na bardzo krótki czas. Brat Simona okazuje się duo twardszy niż na to wygląda. Do tenory widziałam już jak minimalnie jedna trzecia z żyjących wybucha płaczem.
Nie zauważam, kiedy podchodzi do mnie Haymitch. Odsuwa panel na bok i stawia na kolanach porcję potrawki z jagnięciny. Zapach momentalnie powoduje, że ślina napływa mi do ust. Ta myśl coś mi uświadamia.
- Jak na razie jeszcze nikt nie znalazł jedzenia spoza rogu, mimo, iż igrzyska trwają już ćwiartkę doby. Myślisz, że to zły znak? - pytam.
Haymitch marszczy brwi i kiwa głową.
- Powinniśmy im coś wysłać. - odzywa się z drugiego końca loży Johanna. Enobaria i Beetee gdzieś zniknęli. Jesteśmy sami. - W tym zimnie niczego nie upolują, prędzej odmrożą sobie palce. Lepiej trochę ich zapatrzyć zanim ceny staną się niebotyczne.
Zgadzam się z nią. Ponieważ nasi trybuci to sojusznicy, wspólnie wybieramy podarunek. Johanna wysyła im kosz chleba, a ja podsyłam im gorący posiłek składający się z makaronu i mięsnego sosu. Wydaje na to tysiąc dolarów z wynagrodzenia Rosalyn. Dopóki pozostają sojusznikami będę starała się dzielić wydatki na całą trójkę, tym Bardziej, że mają także pieniądze Zoe.
Chleb przylatuje najpierw i ląduje na ziemi przy stopach Charliego. Chłopiec się rozpogadza.
- Chłopaki!
Wtedy ląduje waza z gorącym obiadem. Rose pada na kolana, drżącymi dłoni otwiera wazę, a na jej twarz wypływa wyraz ulgi. Zauważam, że są teraz na wielkim ekranie, ale cały czas obserwuję ich na panelu.
- Co to jest, Rose? – pyta Simon.
- Jedzenie. Pełno jedzenia. – odpowiada. – Waza makaronu z sosem pomidorowym, a Charlie dostał chleb!
- Jedzenie? – pyta. – Czy to nie dziwne? Igrzyska trwają zaledwie kilka godzin, a Katniss już wysłała nam jedzenie…
- Sugerujesz, że na arenie nie ma zbyt wiele jedzenia? – pyta Evan.
- Sugeruję, że albo na arenie jak na razie nie ma jedzenia, albo nie mamy do niego dostępu. – wyjaśnia.
Tak, tak, TAK! Dobrze!
- Niezły mały. – śmieje się Haymitch. – Załapał przekaz szybciej od ciebie.
Odwracam się do niego.
- Ode mnie?
- Tak. Pamiętam, jak krążyłaś dookoła stawu. No… Może nie do końca krążyłaś, ale zostawałaś w zasięgu kilometra od niego, a ja uparcie nie przysyłałem ci wody. Szeptałaś “woda”, a twoi sponsorzy I Effie wieszali na mnie koty, ale w końcu chyba dodałaś dwa do dwóch.
Zaskakuje mnie jego śmiech.
- Nie mogłam zrozumieć, dlaczego usiłujesz mnie zabić. – usiłuję warczeć
Haymitch puszcza oko i wraca na swoje miejsce. Moja grupa zatrzymuje się w zaułku pomiędzy budynkami na posiłek. Martwię mnie to. Jeśli zostaną zaatakowani, to nie będą mieli gdzie uciekać. Orientuję się jednak, że najbliższy trybut jest spory kawałek od nich, a oni z łatwością dadzą sobie radę z jedną osobą.
Evan korzysta z okazji i sprawdza zawartość plecaków. W jednym znajduje duże pudełko zapałek, dwie puste butelki, linę i pudełko suszonych owoców. W drugim znajduje kolejną porcję butelek i zapałek, a do tego drut i dosyć duże, srebrne pudełko. W środku widać maść o nieznanych właściwościach. Evan nakłada odrobinę na alce i rozsmarowuje po skórze. Marszczy brwi, a następnie się rozpogadza.
- Ej, patrzcie!
Smaruje całe swoje trzęsące donnie maścią, a one po chwili przestają się trząść.
- Co jest? – pyta Charlie,
- To maść rozgrzewająca! – szepcze Evan.
- Ta, którą zimą sprzedawali na targu? Jak ją nakładasz na skórę, to ją rozgrzewa i już nie jest ci zimno, tak? – pyta Rosalyn.
- Tak!
Wszyscy spoglądają na siebie. Smarują zarznięte palce u stóp i dłonie. Kiedy Charlie przewraca się i dotyka dłońmi śniegu, on momentalnie topnieje zostawiając ideale ślady jego dłoni. To przydatne.
Kończę moją potrawkę i orientuję się, że głowa mi opada. Jestem wykończona po kilkugodzinnym czuwaniu. Układam się wygodnie, przekonana, że moi trybuci przeżyją moją drzemkę.

Budzi mnie gwałtowny krzyk Simona z wielkiego ekranu.
- Rosalyn!
Siadam gwałtownie zaabsorbowana i widzę, jak Simon siedząc na klęczkach potrząsa nieprzytomną Rosalyn. Stara się ją ocucić, ale na próżno. Jest kompletnie nieprzytomna.
Przeszywa mnie dreszcz. Sprawdzam na panelu, ale pole Rosalyn ciągle jest widoczne.
Więc dziewczyna żyje…
Czuję ulgę, ale na krótko.
Muszą znaleźć schronienie.
Maść rozgrzewająca na niewiele się zda, gdyż tylko względnie rozgrzewa. Przy kataklizmie, jaki Zapewne przyniesie noc, będzie ona czymś w rodzaju dodatkowego koca, który okaże się równie pomocny, co nic. Tymczasem zaczyna się ściemniać.
- Oddycha, ale jest przemarznięta. Musimy iść dalej. – mówi Simon.
- Zaniosę ją. – proponuje Evan i zarzuca sobie Rose na ramie.
W tym czasie Charlie sprząta zapasy i porządkuje ekwipunek. Dobrze, że nie rozpalili ogniska.
Ruszają.
Rozespana spoglądam na wielki ekran. Avery i jej sojuszniczki – Julie i Evelyne, trybutki Johanny schowały się z braku lepszych pomysłów w rogu obfitości, który przynajmniej chroni je przed wiatrem, za to samotny chłopak Enobari siedzi już w bezruchu, niezdolny do poruszania się. To kwestia czasu zanim zamarznie, a wtedy Enobaria nie będzie miała już żadnych trybutów. Od początku igrzysk nie zjawiła się w loży, ledwie potrafiła wymienić imiona swojej grupy, nie trenowała ich. Ma gdzieś ich los.
Beetee wrócił już i gorączkowo wystukuje coś na swoim panelu.
Martwię się losem Rose… I w roztargnieniu spoglądam na wielki ekran, gdzie właśnie spaceruje jakiś trybut… Chyba jest od Beeteego. Nie widzę w pokazywanym obrazie nic ciekawego, do czasku, kiedy chłopak się o coś potyka i upada na ziemię.
Momentalnie otwiera się para drzwi od klepu z butami, zza których wyskakują trzy olbrzymie, białe, jak śnieg, tyrysopodobne stwory. Chłopak cofa się przerażony na czworakach, ale przemarznięte kończyny zawodzą go. Jest nieuzbrojony. Popełnia błąd i nawiązuje z jednym kontakt wzrokowy. Tygrys odbiera to, jako atak i rzuca się na chłopca. Słychać wrzask i atak jest pokazywany na wizji do ostatniej sekundy. Pozostałe dwa tygrysy odwracają się i odbiegają w inną stronę, ale armatni wystrzał rozlega się dopiero po kilku minutach.
Beetee przeżywa właśnie śmieć trybuta, a ja właśnie wstrzymuję oddech, widząc, że jeden z tygrysów zmierza w stronę mojej grupy.

niedziela, 17 kwietnia 2016

CHAPTER FIFTEEN: THE LAST ANNUAL HUNGER GAMES

Witaaajcie! Dzisiaj jestem wyjątkowo zadowolona. Mam nadzieję, że się spodoba i oczywiście zapraszam do komentowania!
- Tina
***

Siedzę spięta i wyprostowana, jak struna na swoim miejscu w loży wyłącznie dla mentorów. Pięć wygodnych foteli postawionych na jednej linii tworzą półokrąg, a za całkowicie szklaną i idealnie przejrzystą ścianą widać olbrzymi ekran. 
W tym pomieszczeniu byłam tylko raz, kiedy wraz z Peetą oglądaliśmy własne igrzyska. Wtedy na scenie tuż pod nami witały nas tłumy. Oficjalnie to miejsce to zwyczajna sala kinowa, ale olbrzymia i zaawansowana technologicznie. Masa ludzi siedzi pod nami czekając na początek igrzysk, do których zostało jedynie pół godziny.
Staje przed nami mężczyzna, który ma za zadanie objaśnić nam nową technologię wysyłania naszym trybutom prezentów.
Nasze fotele są niewiarygodnie wygodne, wyposażone w opcję snu, podajnik do napojów, dwieście różnych pozycji siedzenia od leżących po kompletnie wyprostowane i wbudowany panel dowodzenia. Panel jest wielkości małego stolika i podzielony jest na cztery części. W prawym, górnym roku każdej części wyświetlone jest imię trybuta i stan konta. Marszczę brwi na widok zmniejszonej liczby pieniędzy na kontach chłopców. Mężczyzna objaśnia, że aby wysłać trybutom prezent należy kliknąć w jego pole, wybrać podarunek i potwierdzić wysyłkę, a w niecałą minutę dotrze do nich. Mamy także mniejsze urządzenia przenośne, wielkości małego talerza do obserwacji naszych trybutów, na wypadek, gdybyśmy mieli opuścić to miejsce. Nie można jednak przez nie nic wysyłać, a jedynie monitorować. To ze względów bezpieczeństwa. Gdybyśmy zgubili takowe urządzenie, a z niego można by wysyłać prezenty, mogliby to robić inni ludzie spoza loży mentorów. Tego nie chcemy. Na dodatek panele przy krzesłach odczytują odciski palców a więc tylko ja mogę go używać.
Wycieram spocone dłonie o spodnie. Myślami wracam do wczorajszych pożegnań.

- A więc… Do zobaczenia. – palnęłam bez zastanowienie To było takie głupie, przecież żadne z nich może nie wrócić.
- Chyba. – odpowiedziała wtedy Rosalyn.
- Umówmy się, że damy z siebie wszystko. Nie damy się tak po prostu rozgnieść. – powiedział Evan, ale jego ton brzmiał niepewnie.
- Jednakże chciałabym, abyście wszyscy wiedzieli, że zrobię, co w mojej mocy, aby pomóc.

Potrząsam głową odganiając wspomnienie. Pobieżnie przeglądam listę lekarstw, jedzenia, ubrań, broni i przedmiotów takich, jak zapałki, suche drewno, czy śpiwory. Ceny są wysokie, ale zapewne nie dorównują tym, które pojawią się w ty samym miejscu za kilka dni.
Dziesięć minut do początku. Krzyżuję spojrzenia z Haymitchem, który rzuca mi pokrzepiające spojrzenie. Dziewięć minut.
Czuję się, jakby czas płynął mi przez palce. Osiem.
Zauważam Peetę siadającego w innej loży. Wygląda na dosyć zmęczonego i widać, że jest nie w humorze. Siedem.
Johanna chyba sprawdza ceny, bo krzyczy.
- Co to ma być? Dwieście pięćdziesiąt dolarów za paczkę krakersów? Gorzej niż dwa lata temu!
Sześć.
Ktoś jej odpowiada, że owszem, ceny w tym roku są wyższe. Pięć.
Na scenę ktoś wychodzi. Z tak ogromnej odległości prawie nic nie widzę. Cztery.
Uruchamia się olbrzymi i ekran i widzę w nim Prezydent Coin.
- Witajcie… Na obchodach siedemdziesiątych szóstych i ostatnich corocznych godowych igrzyskach! – krzyczy. Rozbrzmiewają oklaski. Trzy.
- Nasi mentorzy już zwarci i gotowi czekają, nasi widzowie w całym Panem czekają, ale ta sala jest jedynym miejscem na ziemi z zerowym czasem opóźnienia nadawania.
Dwa.
- Wszystko, co będziecie widzieć na ty ekranie dzieje się teraz, dokładnie w tej chwili. A więc życzę wam szczęśliwych godowych igrzysk i niech los zawsze wam sprzyja!
Coin chodzi ze sceny. Jeden.
Staram się uspokoić oddech. Staram się go wyrównać i wtedy… Rozbrzmiewa hymn.
Ekran jaśnieje, niemal nas oślepiając, a nasze panele pokazują już naszych trybutów, a raczej tuby, z których się wyłaniają. Na naszych panelach widzimy tylko i wyłącznie naszych trybutów, za to na tym wielkim możemy zobaczyć jedynie to, co jest transmitowane.
I wtedy kończy się hymn, a na ekranie widzimy róg obfitości. Konstrukcja jest bliźniaczo podobna do tej z naszych igrzysk i oczywiście wypełniona po brzegi wodą, jedzeniem i bronią, nawet palną. Duża część towaru porozrzucana jest w różnych odległościach od rogu, a ich wartość maleje im bliżej są trybuów. Słychać buczący głos Claudiusa Templesmitha.
- Panie i panowie… Siedemdziesiąte szóste głodowe igrzyska uważam za otwarte.
Zaczyna się odliczanie. Widzę, jak Rosalyn się rozgada dookoła, mając nadzieję znaleźć kogoś znajomego. Evan stoi dwa podesty od niej, ale Simon i Zoe zostali postawieni z drugiej strony rogu.
Dookoła jest pełno śniegu. Trybuci mają na sobie względnie ciepłe ubranie, ale na pierwszy rzut oka widać, że nawet ono nie uchroni ich przed zimnem na zbyt długo.
Nie biegnij do rogu, nie biegnij.
Minuta powoli dobiega końca, wiem, że moi trybuci mają wspólnie ustalony plan, który z nimi opracowałam po tym, jak postanowili stworzyć sojusz. Wiem, że mają biec jak najdalej od rogu, sprawdzą czy dadzą radę dostać się do mieszkań i tam się na jakiś czas zaszyć. Arena ma jednak dziesięć kilometrów szerokości i gdyby organizatorzy odstąpili im wstępu do mieszkań i możliwości się tam chowania, to zbyt łatwo mogliby się schować, przez co powstał plan B, która obejmuje dostanie się na najdalsze końce areny i szukanie schronienia wśród budynków zawężonych uliczek.
Jeden… Zero. Gong.
Niemal od razu zaczynam rwać sobie włosy z głowy, bo kiedy Rosalyn, Simon, Evan i brat Simona uciekają, jak najdalej od rogu, Zoe biegnie prosto ku niemu. Ze swoim pulchnym ciałem biegnie ociężale, ale jej to nie zniechęca. Biegnie dalej, chwyta pistolet, łuk, kołczan i trzy pierwsze z brzegu noże, kiedy zauważa ją Rose.
- Zoe! – wrzeszczy ostrzegając ją, a dziewczyna reaguje momentalnie zniżając głowę. Nóż Avery wbija się w ścianę rogu o centymetr mijając jej głowę. Dziewczyna odskakuje, a Rosalyn zawraca i kieruje się prosto na nie. Zaciskam zęby, aby stłumić krzyk.
Nie, nie, nie, nie! Coś pójdzie nie tak!
Rosalyn wskakuje na tył pieców Avery zwalając ją z nóg, Zoe zaczyna biec w stronę chłopców zostawiając Rosalyn na pastwę losu.
Przeklinam cię, Zoe!
Avery ciska Rose na ziemię, a uderzenie odbiera jej oddech. Evan również zawraca. Mija Zoe, wyrywając jej jeden z trzech nóż, które trzymała i rzuca się na Avery. Wbija nóż głęboko w jej dłoń, a z ust ofiary wyrywa się głośny krzyk.
Inni trybuci obrabiają właśnie róg, albo ze sobą walczą. Na ziemi leżą już cztery osoby. Evan chwyta Rosalyn w pasie i korzystając z okazji zarzuca ją sobie przez ramie, a w biegu udaje mu się jeszcze zdobyć dwa plecaki. Zoe, która jeszcze nie zdążyła dobiec do popędzającego ich Simona, stara się niczego nie upuścić, mimo śliskiej powierzchni. Mija ją Evan, ale kiedy tyko jest około metr przed nią z jej ust nagle tryska krew. Dziewczyna zwalnia i niemal od razu upada. To nie Avery rzuciła nóż, ale trybut Beetiego, który jednak z braku noża cofa się do rogu. Niemal od razu zostaje zabity przez Trybuta Johanny.
- Nie, nie nie, nie! Niech to szlag! – krzyczę sama do siebie widząc, jak jeden z czterech prostokątów na moim panelu gaśnie, a prostokąt Evana się rozciąga na wolne miejsce. Pieniądze zostają rozdzielone po równo na żyjących. Zoe nie żyje. Trzaskam dłonią w panel, ale przypominam sobie o pozostałych żyjących. Evan podaje na wpół przytomną Rosalyn i oba plecaki Simonowi i cofa się do ciała. Sprawdza puls, a nie wyszukując go, zabiera dziewczynie broń i kurtkę, po czym sprintem wraca do reszty.
Cała czwórka przeskakuje nad ogrodzeniem i gnają na zachód w stronę gór. Rose jest przemęczona, ledwo stawia kroki, wiec chłopcy na przemian niosą ją wymieniając się, co ich spowalnia, ale niewiele. Widocznie ignorują zmęczenie.
Widzę, że jako jedyni zapuszczają się w ten obszar areny, więc oddycham z ulgą i spoglądam na sufit. Widzę moich trybutów jedynie na panelu, bo na ekranie ciągnie toczy się jatka.
Wciągam głęboko powietrze. To się musiało tak skończyć. Nie zwyciężą wszyscy. Mimo wszystko czuję się winna śmierci Zoe. Mm ochotę się rozpłakać. To jednak nie wchodzi w grę. Mam jeszcze trójkę do uratowania.