Hello!
Ale wam FATALNIE idzie, jeśli chodzi o komentowanie. dalej, kochani!
Padło też pytanie dlaczego ylko jedna notka w tygodniu.
Stworzenie jednej zajmuje średnio od 1-2,5 godziny, a nie mogę sobie pozwolić na zużycie na nie większej ilości czasu w ciągu tygodnia. Niestety, ale mam dużo szkoły.
- Tina
***
Muszę przyznać, że czuję się okropnie, kiedy na widok ich zawstydzonych twarzy zachciewa mi się śmiać. Żaden z nich na mnie nie patrzy, ale w powietrzu czuć napięcie. Wzdycham i podchodzę bliżej nich. Dziwnie się czuję pouczając ich, bo są naprawdę niewiele młodsi ode mnie.
Ale wam FATALNIE idzie, jeśli chodzi o komentowanie. dalej, kochani!
Padło też pytanie dlaczego ylko jedna notka w tygodniu.
Stworzenie jednej zajmuje średnio od 1-2,5 godziny, a nie mogę sobie pozwolić na zużycie na nie większej ilości czasu w ciągu tygodnia. Niestety, ale mam dużo szkoły.
- Tina
***
Muszę przyznać, że czuję się okropnie, kiedy na widok ich zawstydzonych twarzy zachciewa mi się śmiać. Żaden z nich na mnie nie patrzy, ale w powietrzu czuć napięcie. Wzdycham i podchodzę bliżej nich. Dziwnie się czuję pouczając ich, bo są naprawdę niewiele młodsi ode mnie.
- Za kilka dni zaczynają się igrzyska, a
wtedy będziecie mieli tyle problemów, ile rywali. Nie proszę, abyście pałali do
siebie sympatią, bo to nie o to tu chodzi. Po prostu na waszym miejscu
zajmowałabym się zdobywaniem umiejętności przetrwania, uczyła się tropić
zwierzynę, polować, obmyślała strategię, a zamiast tego wy zajmujecie się bójką
o jakieś dyrdymały. Nawet jeśli słowa Zoe są prawdą, to...
- A co to ma za znaczenie? – przerywa mi
Simon. – I tak umrę. Zwycięży zapewne Rosalyn, Evan albo tamta trybutka
Abernathiego, Avery. Ja nie mam szans.
Jego oczy przybierają smutny wyraz.
Pamiętam, jak mnie obezwładniało uczucie bezsilności i beznadziei, kiedy byłam pewna, że nie przeżyję ćwierćwiecza poskromienia. Ja jednak miałam inny cel. Od początku nie miałam przeżyć.
- Posłuchajcie… Jedyną rzeczą, o której teraz powinnyście myśleć jest przeżycie na arenie. Uczcie się pożytecznych rzeczy, zawierajcie sojusze, obmyślajcie strategię. Jest jednak jedna reguła. Do czasu, kiedy powrócicie do mojego domu, do swoich rodzin, musicie myśleć wyłącznie o przeżyciu. – wyjaśniam.
- Ale to nie ma sensu, bo ja i tak nie mam do kogo wracać! – wrzeszczy Simon. Po raz pierwszy traci panowanie nad sobą. – Nie mam rodziny, nie mam ciotek, kuzynów, rodziców ani przyjaciół… Szczerze mówiąc, to igrzyska, to najlepsze, co mogą mi się przytrafić, bo ani ja ani mój młodszy brat nie wrócimy żywi oboje, co wyklucza mój powrót do domu. Nie poświęcę własnego brata!
Nagle dostaję olśnienia i na chwilę wracam pamięcią do dożynek, gdzie Simon trzyma za rękę… małego Charlesa… Tryburta Johanny Mason. To tamten dwunastoletni chłopiec, który z całej siły przyciskał się do starszego, którego potem wylosowałam ja… Bracia trafiają razem na arenę. Makabryczny zbieg okoliczności.
Pochylam się na Simonem i przyciszonym głosem mówię:
- W takim razie pomóż mu wrócić do domu. Przecież możesz starać się go chronić. Naucz się czegoś pożytecznego, spróbuj go uratować.
Jego oczy przybierają smutny wyraz.
Pamiętam, jak mnie obezwładniało uczucie bezsilności i beznadziei, kiedy byłam pewna, że nie przeżyję ćwierćwiecza poskromienia. Ja jednak miałam inny cel. Od początku nie miałam przeżyć.
- Posłuchajcie… Jedyną rzeczą, o której teraz powinnyście myśleć jest przeżycie na arenie. Uczcie się pożytecznych rzeczy, zawierajcie sojusze, obmyślajcie strategię. Jest jednak jedna reguła. Do czasu, kiedy powrócicie do mojego domu, do swoich rodzin, musicie myśleć wyłącznie o przeżyciu. – wyjaśniam.
- Ale to nie ma sensu, bo ja i tak nie mam do kogo wracać! – wrzeszczy Simon. Po raz pierwszy traci panowanie nad sobą. – Nie mam rodziny, nie mam ciotek, kuzynów, rodziców ani przyjaciół… Szczerze mówiąc, to igrzyska, to najlepsze, co mogą mi się przytrafić, bo ani ja ani mój młodszy brat nie wrócimy żywi oboje, co wyklucza mój powrót do domu. Nie poświęcę własnego brata!
Nagle dostaję olśnienia i na chwilę wracam pamięcią do dożynek, gdzie Simon trzyma za rękę… małego Charlesa… Tryburta Johanny Mason. To tamten dwunastoletni chłopiec, który z całej siły przyciskał się do starszego, którego potem wylosowałam ja… Bracia trafiają razem na arenę. Makabryczny zbieg okoliczności.
Pochylam się na Simonem i przyciszonym głosem mówię:
- W takim razie pomóż mu wrócić do domu. Przecież możesz starać się go chronić. Naucz się czegoś pożytecznego, spróbuj go uratować.
Przy kolacji decyduję się opowiedzieć moim
trybutom jak będzie wyglądać tegoroczna arena. Rosalyn wydała się poczuć
nadzieję, ale Zoe spuściła ramiona, zrezygnowana.
- W mieście byłam tylko kilka razy.
Mieszkałam na przedmieściach. – tłumaczy.
Podrzucam jej plan Kapitolu i karzę jej go
studiować, a potem wybieram się do swojego pokoju. Po drodze waham się jednak i
po sekundzie zastanowienia wybieram się na dach.
Potrzebuję się komuś wygadać.
Potrzebuję się komuś wygadać.
Oczywiście, stoi tam, jak przypuszczałam.
- Może to się stanie nasze oficjalne
miejsce spotkań? – pytam, podchodząc bliżej.
Nie daj znaku, że mnie zauważa, więc przez krótką chwilę myślę, że mnie nie usłyszał, ale zaraz potem się odzywa.
Nie daj znaku, że mnie zauważa, więc przez krótką chwilę myślę, że mnie nie usłyszał, ale zaraz potem się odzywa.
- Powiedz mi, dlaczego miałem przeczucie,
że tu przyjdziesz? – pyta z krzywym uśmieszkiem.
W dole słychać szum, a światło miasta
oświetla jego twarz. Mimowolnie daję sobie kilka chwil na zastanowienie się nad
jego pytaniem.
- Może dlatego, że mam ochotę z tobą
porozmawiać.
Oboje spoglądamy w dół i obserwujemy
zgiełk na ulicach. Opieram dłonie na barierce i wzdycham.
- Skoro chcesz porozmawiać, to mów.
Zaciskam usta po części dlatego, że ciężko mi o tym mówić, a po części dlatego, że boję się, iż po ich otwarciu wydobędzie się z nich jedynie przenikliwy szloch. Nie chcę okazywać słabości, zwłaszcza Peecie, który skoro jeszcze nosi przy sobie paralizator nie może być całkowicie zdrowy. Prawdopodobnie już nigdy nie będzie.
Muszę jednak z kimś pomówić, bo ciężko mi i nie mam nikogo, komu mogłabym się wygadać.
- Skoro chcesz porozmawiać, to mów.
Zaciskam usta po części dlatego, że ciężko mi o tym mówić, a po części dlatego, że boję się, iż po ich otwarciu wydobędzie się z nich jedynie przenikliwy szloch. Nie chcę okazywać słabości, zwłaszcza Peecie, który skoro jeszcze nosi przy sobie paralizator nie może być całkowicie zdrowy. Prawdopodobnie już nigdy nie będzie.
Muszę jednak z kimś pomówić, bo ciężko mi i nie mam nikogo, komu mogłabym się wygadać.
- Nie chcę ich śmierci, Peeta. Nie chcę,
żeby umierali, a tym bardziej nie chcę oglądać, jak umierają. Widziałam już
tyle śmierci. – szepczę i spuszczam wzrok nosowej stopy.
Peeta milczy, nic nie mówi, a jedynie
spogląda w moją stronę. Nasze spojrzenia się krzyżują i zauważam w jego
spojrzeniu dawną iskierkę współczucia.
- Nie chcę brać w tym udziału... Przyczynię
się do ich śmierci, prawda? Przecież zagłosowałam „tak”. Przeze mnie zginą. Na
początku mnie to nie obchodziło, ale... Cholera, zaczęło mi zależeć. – wyznaję.
- Wieczny problem. – mówi. – Przecież właśnie
dlatego porwał mnie Snow. Zależało ci na mnie, a on miał mnie akurat pod ręką.
Prawda czy fałsz?
Przełykam ślinę.
- Prawda. – szepczę, a po namyśle dodaję – Wszyscy, których ko… - zacinam się, a potem poprawiam - na których mi zależało z wyjątkiem ciebie byli bezpieczni.
- W Trzynastce.
- Tak.
- A jak myślisz, który z nich zwycięży? – pyta.
Zaciskam zęby. O tym akurat nie chcę rozmawiać. Ciągle męczy mnie nieprzyjemne poczucie winy.
- Myślę, że każdy z nich na swój sposób ma szansę. Każdy z nich ma własne zalety.
- Obserwowałaś ich zaledwie kilka dni. Skąd możesz to wiedzieć? Jak na moje to żadne z nich… – syczy, ale nie kończy.
- Każdy z nic, co? – pytam i w tej samej chwili zauważam, jak jego palce zaciskają się kurczowo na poręczy barierki. – Peeta?
Kiedy na mnie spogląda, zamiast oczu ma czarne stawy. Źrenice rozszerzyły mu się do tego stopnia, że błękitnych tęczówek prawie nie widać.
Ogarnia mnie przerażenie. Robi krok w moją stronę, a ja cofam się gwałtownie. Chwilę później Peeta jednak mruga kilkakrotnie pod rząd, a jego źrenice stają się normalne. Rozgląda się dookoła, jakby nie wiedział co się właśnie stało i dociera do nie, że zapanował nad atakiem szaleństwa. Wrócił do normalności.
- Muszę iść. – szepcze i rusza w kierunku wyjścia.
W ostatniej chwili chwytam jego rękaw.
- Zostaniesz ze mną? Proszę.
Odwraca się przodem do mnie i zaskoczenie wymieszane z zagubieniem na jego twarzy stają się czymś w rodzaju ciepłej poświaty i nagle czuję się, jakby Prim mnie uściskała, albo jakby ojciec pogłaskał mnie po włosach.
- Zawsze. – odpowiada.
Robi mi się ciepło na sercu.
Peeta wraca do mnie i ponownie staje obok mnie opierając się o barierkę.
- Wracając do tematu… Nie wiele możemy już zrobić. Możemy jedynie patrzeć bezradnie.
- Te igrzyska będzie mi ciężko oglądać.
Przełykam ślinę.
- Prawda. – szepczę, a po namyśle dodaję – Wszyscy, których ko… - zacinam się, a potem poprawiam - na których mi zależało z wyjątkiem ciebie byli bezpieczni.
- W Trzynastce.
- Tak.
- A jak myślisz, który z nich zwycięży? – pyta.
Zaciskam zęby. O tym akurat nie chcę rozmawiać. Ciągle męczy mnie nieprzyjemne poczucie winy.
- Myślę, że każdy z nich na swój sposób ma szansę. Każdy z nich ma własne zalety.
- Obserwowałaś ich zaledwie kilka dni. Skąd możesz to wiedzieć? Jak na moje to żadne z nich… – syczy, ale nie kończy.
- Każdy z nic, co? – pytam i w tej samej chwili zauważam, jak jego palce zaciskają się kurczowo na poręczy barierki. – Peeta?
Kiedy na mnie spogląda, zamiast oczu ma czarne stawy. Źrenice rozszerzyły mu się do tego stopnia, że błękitnych tęczówek prawie nie widać.
Ogarnia mnie przerażenie. Robi krok w moją stronę, a ja cofam się gwałtownie. Chwilę później Peeta jednak mruga kilkakrotnie pod rząd, a jego źrenice stają się normalne. Rozgląda się dookoła, jakby nie wiedział co się właśnie stało i dociera do nie, że zapanował nad atakiem szaleństwa. Wrócił do normalności.
- Muszę iść. – szepcze i rusza w kierunku wyjścia.
W ostatniej chwili chwytam jego rękaw.
- Zostaniesz ze mną? Proszę.
Odwraca się przodem do mnie i zaskoczenie wymieszane z zagubieniem na jego twarzy stają się czymś w rodzaju ciepłej poświaty i nagle czuję się, jakby Prim mnie uściskała, albo jakby ojciec pogłaskał mnie po włosach.
- Zawsze. – odpowiada.
Robi mi się ciepło na sercu.
Peeta wraca do mnie i ponownie staje obok mnie opierając się o barierkę.
- Wracając do tematu… Nie wiele możemy już zrobić. Możemy jedynie patrzeć bezradnie.
- Te igrzyska będzie mi ciężko oglądać.
Kocham kocham kocham *,* Jesteś najlepsza!
OdpowiedzUsuńKocham kocham kocham *,* Jesteś najlepsza!
OdpowiedzUsuńAch... <3
OdpowiedzUsuńWiem, nie zaczyna się od końcówki, ale to ,,Zawsze", sprawiło, że się rozpłynęłam. Zawsze jak czytam ,,Stay with me. Always" robi mi się ciepło na sercu, tak jak teraz.
Widać, że Peeta wraca do ,,normalności". Jakby pomiędzy nim, a Katniss było coś więcej, to... No wiadomo. Czekam na to <3
Kurczę, bracia na arenie? To tak jakby Katniss i Prim... Nie dokończę tego! :'(
Dobrze, że Kotna zdradziła im układ areny, ale słabo że się przywiązała do bo... Wiadomo, teraz będzie cierpieć, jak będą umierać :""(
Kochana, rozdział cud malinka! Naprawdę, bardzo ciekawy! Ja chcę kolejny w trybie natychmiastowym! (wiem, wiem, będzie w niedzielę..)
Komentujemy kochani!
http://powojniekatnisspeeta.blogspot.com/
Viks
Genialnie opisałaś obydwie rozmowy :-) Mam nadzieje, że Peeta z Katniss... No wiesz... Mam nadzieje, że dawne uczucie powróci ;-)
OdpowiedzUsuńZonia
Teraz muszę czekać do niedzieli na kolejny rozdział. Mam nadzieje, że między Peetą a Katniss będzie się działo coś więcej.
OdpowiedzUsuńSuper ;D